Autor: Zehir
Uniwersum: Warcraft
Kategoria: fan-fiction
Rok powstania: 2013 r.
Kilka słów: opowiadanie mojego brata wykonane między innymi na potrzeby Role Playingu. Składające się z pięciu rozdziałów. Zapraszam i polecam.
Rozdział I.
Zimno, pomyślał Zehir. Mimo półtora miesiąca pobytu
na zimnej północy wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić. Pomimo kominka, w którym strzelał magicznie
podsycany płomień i grubej warstwy ubrań, mężczyźnie wciąż dokuczał mróz. Widocznie muszę na nowo zakląć ubrania, tym
razem porządnie. Westchnął i podszedł do okna. Miał stąd widok na cały Dalaran, a
przynajmniej tę jego część najbardziej wartą uwagi. Przynależność do Kirin Toru zagwarantowała mu
luksusowy apartament w Fioletowej Cytadeli, miejsce pełne wszelkiego rodzaju
udogodnień, a także wygodne do studiowania. W apartamencie niczego mu nie brakowało, tęsknił jednak momentami za co prawda mniej
wykwintnym, ale zdecydowanie cieplejszym Stormwindem. Taki stan rzeczy trwał od
trzech tygodni, odkąd to przystąpił do Kirin Toru. Gdy wyruszał do Dalaranu, nie
spodziewał się tak szczegółowych prób, tym bardziej, że ojciec opowiadał mu, jak
to za jego czasów Kirin Tor z otwartymi ramionami witał wszelkich nowych
kandydatów. Zehir jednak musiał przejść
wiele wyczerpujących testów sprawdzających jego umiejętności magicznie, wiedzę,
potęgę i lojalność. Poddane próbie
zostały sztuki arkaniczne, magia żywiołów, umiejętność szybkiego i logicznego
myślenia oraz wykorzystywania wiedzy w praktyce. Zehir sądził, że test lojalności będzie
jedynie formalnością z racji tego, że ojciec był kiedyś zaufanym członkiem
Kirin Tor i, że dzięki nazwisku nie będzie musiał przechodzić przez próby
obejmujące setki podchwytliwych pytań. Najwyraźniej jednak się mylił. Wygląda na to że Kirin Tor stał się
ostrożniejszy po zdradach magów z Kel’Thuzadem i Arugalem na czele –
pomyślał wtedy. W trakcie szkolenia wiele razy wątpił w to, że zostanie
zaliczony to elity magów Azeroth, że nie przyjmą takiego młodzika jak on. Co ja sobie wtedy myślałem? - takie
myśli często pojawiały się w jego głowie. Był jednak zdeterminowany, aby
przekroczyć tę granicę. Gdy już ukazały się wyniki, Zehir wzniósł krótką
modlitwę dziękczynną do dowolnych sił stwórczych które pokierowały nim
szczęśliwie na planszy losu. Udało mu się. Został członkiem elity światowych
magów. Był to przełom w jego życiu. Do
tego samego momentu doszedł Marcal, uświadomił sobie wtedy, oby nie spotkał mnie taki sam koniec jak jego. Po tym dali mu
tymczasowy spokój, jednak Zehir przeczuwał, że to nie koniec jego prób. Będzie
musiał udowodnić swoją wartość w terenie. Od tego, czy mu się powiedzie – a
przede wszystkim czy przeżyje – będzie zależała jego dalsza kariera. Na razie
jednak Zehir korzystał jak tylko mógł z danego mu czasu i przygotowywał się do
ewentualnej walki. Ostatnimi zaś czasy zagłębił się szczególnie w sztukę
zaklinania.
No
cóż, czas wrócić do pracy. Mag odszedł od okna i usiadł przy
stole. Zaklinanie było bardzo kosztowną szkołą magii. Aby zakląć przedmiot bez
osłabiania samego siebie, zaklinacz musiał czerpać energię z uzbrojenia, które już miało nałożone na siebie
zaklęcia. Wraz z uwalnianiem magii z przedmiotu, rozsypywał się on na drobny
pył. Ów proszek był magicznie nasycony, energia w nim zawarta była jednak
bardzo rozproszona. Miało to niską skuteczność, a za magiczny rynsztunek potrzebny,
aby przeprowadzić odklinanie płaciło się ogromną cenę. Bardziej utalentowany i
subtelny zaklinacz potrafił uzyskać zamiast mało wartościowego pyłu czystą
esencję magii zawartej w odklinanym obiekcie. Do tego właśnie dążył Zehir. Szło
mu coraz lepiej. Gdy odklinał, otrzymywał coraz mniej bezwartościowego prochu,
a coraz więcej esencji. Ostatnio jednak musiał przerwać doskonalenie tej sztuki,
ponieważ ciężko mu już było otrzymać nasycone przedmioty po rozsądnych cenach.
Nagromadził dzięki temu sporo magii, i zamierzał ją teraz spożytkować w zaklinaniu.
To był już cięższy orzech do zgryzienia. Musiał idealnie dopasować ilość magii
do funkcji, jaką będzie pełnić zaklęcie. Jeśli użyje za mało, zaklęcie po
prostu wyczerpie się za szybko, albo nie spełni odpowiedniej roli. Jeśli
natomiast użyje jej za dużo, magia zawarta w przedmiocie stanie się
niestabilna, i może uwolnić się w niekontrolowany sposób. Po dokładnych
obliczeniach, Zehir podszedł do regału i wyciągnął z niej szkatułkę mniej
więcej rozmiarów ludzkiej głowy. Poszperał w niej chwilę, i wyciągnął garść
magicznego pyłu. Popatrzył chwilę na nią powątpiewająco. Nie, to za mało. Wsypał proszek z powrotem, i wyciągnął z niej coś
innego. To, co wyjął, byłoby zachwycające dla zwykłego śmiertelnika, jednak dla
magów takie sprawy były chlebem powszednim. Nad jego ręką po jednej orbicie
krążyło sześć małych światełek. To
powinno wystarczyć. Zehir wyciągnął ze szkatułki połyskującą metalicznym
błękitem różdżkę wykonaną z najwyższej jakości thorium. Ułatwiała ona
przekazanie magii na przedmiot. Mag przesłał na nią esencje krążące nad jego
ręką i uklęknął na podłodze. Zdjął czarny, futrzany płaszcz wyszywany od środka
purpurowym aksamitem i rozłożył go na podłodze. Skupił się i przyłożył różdżkę
do płaszcza. Siłą woli musiał skłonić zmagazynowaną magię aby chroniła go przed
zimnem i rozmaitymi warunkami atmosferycznymi. Rozpoczął zaklinanie. Gdy
skończył, wstał i uniósł płaszcz. Tak, to
musiało zadziałać. Teraz muszę tylko to przetestować. Przewiesił nakrycie
przez lewą rękę i przyłożył do niej
prawą. Za pomocą magii obniżał temperaturę wokół swojej prawicy coraz
bardziej. Specjalnie nie nałożył na siebie osłony przed własnym czarem,
zazwyczaj towarzyszącej każdemu zaklęciu maga, chciał bowiem sprawdzić skuteczność
zaklęcia nałożonego na płaszcz. Mimo że jego ciało coraz wyraźniej odczuwało
chłód, ręka schowania pod płaszczem została ledwo tknięta przez zimno.
Przywrócił dawną temperaturę, i uradowany owinął się płaszczem. Uśmiechnął się.
To nie miało prawa się nie udać!
Spojrzał na zegar postawiony na regale.
Zehir nie był tak zagorzałym tradycjonalistą jak większość innych magów. Bardzo
cenił wygodę. Nabył więc za niemałą sumę
wyrób najlepszych gnomowych zegarmistrzów. Opłacało się. Zegar był nieomylny, a
inną jego zaletą było to, że nie trzeba było pamiętać o przestawianiu go tak
jak klepsydry, które z resztą były strasznie niedokładne. Wskazówki wskazywały
piętnaście po czwartej. Przypomniał sobie że powinien stawić się w holu
Fioletowej Cytadeli. Sprawa podobno była ważna. Zaczął się pośpiesznie
przebierać. Zdecydował się na elegancką białą koszulę, na którą nałożył
purpurową kamizelę. Na ręce włożył grube rękawice, a na stopy futrzane
buty. Nogi zostały ochronione
ciemnogranatowymi spodniami ( i grubymi kalesonami). Dzieło zwieńczył
purpurowym magowym kapeluszem. Na koniec owinął się płaszczem. Umocowawszy
swoją nieodłączna katanę u pasa, ruszył ku wyjściu.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem. W
wejściu stała niska, krępa postać. Zaskoczony mag cofnął się o krok.
- Ejże
chłopcze, nie przesadzasz przypadkiem? Skończ się stroić i leć na spotkanie! –
wykrzyknęła postać.
Zehir spojrzał na postać i postarał
określić jej tożsamość. Raczej niski,
długa czarna broda, można by pomyśleć że to krasnolud. Ubiera się dosyć bogato,
to chyba ktoś ważny. Trochę dziwne że przyszedł do mnie osobiście. Nagle go
olśniło. To musi być Derwin Maccelson. Słyszał
że ma więcej w sobie z krasnoluda niż z człowieka, ma zamiłowanie do metali i
potrafi przepić większość ludzi. Podobno spędził wśród krasnoludów wiele lat.
Swojego czasu, był bliskim znajomym jego ojca. Wcześniej Zehir nie wierzył
plotkom, widział w nim jedynie miłego maga w średnim wieku, jednak powoli jego
poglądy zaczęły się zmieniać.
- Zabrakło ci
języka w gębie chłopcze? Ruszaj w podskokach! – wołał poganiając go ręką –
Jesteś spóźniony o półtorej godziny!
Zehir spojrzał na niego z przerażeniem w oczach. To niemożliwe! Zegar nie mógł się mylić!
Derwin
popatrzył na niego groźnie przez chwilę,
po czym roześmiał się.
- Nie martw się chłopcze, spotkanie zaczęło się
dopiero przed chwilą. – uspokoił młodzieńca - Dałem znać staremu Tamrisowi, że
się spóźnimy. Muszę z tobą pomówić. Chodź – machnął ręką, i ruszył ku sali
obrad.
- O czym miałbyś ze mną rozmawiać mistrzu? – rzekł Zehir dołączając do starszego maga . Oby
to podziałało - Jestem jedynie…
- Słodki masz języczek… Nie ze mną takie sztuczki –
urwał młodzieńcowi starszy mag, po czym złagodniał – Nie jestem twoim mistrzem.
Mów mi Derwin. Dobrze?
- Tak. – odpowiedział Zehir zdziwiony. Nigdy
wcześniej nie spotkał się z prośbami o mówienie do siebie po imieniu.
- Tak… ?
- Tak Derwinie – rzucił Zehir zniecierpliwiony
przewracając oczami. Starszy mag zaczynał go irytować.
- Prawidłowo – pochwalił Derwin, po czym parsknął rozbawiony.
– Zanim zaczniemy, chcę aby coś było jasne. Twoja lojalność leży w Kirin Torze.
- Rozumiem to. Przystąpiłem do Kirin Tor i dochowam
mu lojalności. – oświadczył Zehir. – Już sobie to uświadomiłem.
- Nie przerywaj mi. – ofuknął Zehira Derwin – Jeszcze
się przekonasz jak mało zrozumiałeś. Nie potrzebujemy tu kolejnego Kel’Thuzada.
Jeśli nas zdradzisz, zapłacisz. Zrozumiano?
- Nie zdradzę Kirin Toru! – To zaczyna być niepokojące…
- Też tak myślę. A przynajmniej mam taką nadzieje.
Dajemy wam wolną rękę. Póki nie jesteście potrzebni, możecie robić co wam się
podoba. Jednak gdy was wezwiemy,
porzucacie swoje zajęcia i stawiacie się tu. Choćby i sam król Varian miał was
za to ogłosić zdrajcami. Zapamiętaj to sobie.
Starszy mag przerwał na chwilę, po czym znowu
podjął:
- Zastanawiasz się pewnie, dlaczego ci to mówię.
Otóż umiem poznać utalentowanego maga.
Obserwowałem ciebie przez jakiś czas. Jesteś inny niż twój ojciec i brat, możesz
daleko zajść. Muszę cię wziąć pod opiekę. Takich jak ty często zżera ambicja, a
temu pragnąłbym zapobiec – kontynuował Derwin.
Zehir starał się przyswoić te informacje. Czy on mówi o tym że chce mnie wziąć na ucznia? To samo
pytanie zadał starszemu magowi.
- Dokładnie, ale nie spodziewaj się takiej sielanki
jak u innych. – ostrzegł Zehira - Jestem
pewien, że stary Andromath sporo ciebie nauczył o magii, ale wątpię, żeby ci
pokazał prawdziwą pracę w terenie.
- Tego
dotyczy narada, Derwinie? – Wiedziałem,
że testy to nie koniec. – Jakieś zadanie w terenie? – Mam nadzieję że nie zostanę wysłany do Korony Lodu.
- Dokładnie chłopcze. Szukają magów, którzy mieliby
wyruszyć do Boreańskiej Tundry, aby odkryć, dlaczego wszyscy magowie wysłani
tam zniknęli w tajemniczych okolicznościach. Zabieram cię tam, aby pokazać, jak
prawdziwi magowie pracują.
Zapanowała cisza. Zehir rozejrzał się. Dotarli już
na miejsce. Derwin wymamrotał coś pod nosem, po czym pchnął ciężkie dębowe
wrota, otwierając je z łatwością. Ich oczom ukazała się duża, półkolista sala.
Wokół środka półkola ustawione były długie ławy. Pomiędzy ławami biegły schody
prowadzące ku ambonie. Dzisiejszego dnia większość miejsc było opuszczonych.
Jeden z magów żywo gestykulując wykładał o czymś zawzięcie, nudząc tym postać
stojącą przy ambonie.
- Maccelson? Ahsen? Skończyliście już pogaduszki? –
zawołała postać przerywając ręką mówcy. Głoś miał wyniosły i dumny.
- To my,
Tamrisie. – zawołał do postaci, po czym szepnął do Zehira – Nie przejmuj się
nim, on tak zawsze. – po czym podszedł
do Tamrisa. Zdawali się żwawo dyskutować. Zehir zdołał wychwycić jedynie
kawałek rozmowy.
- Cały czas
uważam że zabranie żołtodzioba na tak ważną wyprawę to szaleństwo. – uniósł się
Tamris, po czym Derwin uspokoił go cicho. Ciekawe
co o mnie mówi, zainteresował się Zehir.
Młody mag usiadł w jednym z pierwszych rzędów, po
czym przyjrzał się postaci. Okazała się elfem. Był wysoki i bardzo chudy. Jego
skóra była bardzo blada, co pasowało do jego śnieżnobiałych włosów. Ubierał się
inaczej niż większość magów. Miał na sobie skromną błękitną szatę z wyhaftowanym
złotą nicią symbolem Kirin Toru. Wrażenia że ma się do czynienia nie z żywym
stworzeniem, a szkieletem czy liszem dopełniały oczy, płonące lodowo-niebieskim
blaskiem, niemal białym. Zehir widywał go już wcześniej, ale elf nie wydawał
się interesującą postacią. Nadzorował
jeden z egzaminów w którym młody mag brał udział, jednak odzywał się jedynie
krótkimi poleceniami. Wcześniej nie wiedział, że ten elf to ta sama postać,
przed którą ostrzegał go ojciec. Według jego opowieści, Tamris Evermoon to
postać której lepiej nie wchodzić w drogę. Wobec ludzi był zimny i wyniosły, a
i wśród elfów nie cieszył się dobrą reputacją. Dzięki ogromnym umiejętnościom
magicznym zajmował wysokie stanowisko wśród społeczności magów, co też
wykorzystywał do zatrucia życia tym, którzy mu się postawili. Jednak nie to
było główną przyczyną strachu, jaki odczuwali przed nim inni. Tamris potrafił
myśleć w ułamkach sekund, i
błyskawicznie formować różnego rodzaju zaklęcia. Dzięki temu zyskał przydomek
Tancerza Zaklęć. Jego specjalizacją było formowanie wszelkiego rodzaju
uzbrojenia z lodu, i używania go przeciw wrogom. Krążyły plotki że w trakcie
inwazji Hordy na Dalaran, gdy orkowie
przerwali mu jego badania, rozwścieczony wyczarował lodową kosę, którą cisnął w orków,
przecinając kilkunastu na pół. Jedyną
osobą poza przełożonymi, która wydawała się nie czuć strachu przed elfem, był
Derwin. On był też jedyną osobą której Tamris wydawał się okazywać szacunek. Będę musiał dowiedzieć się o tym więcej.
Gdy starsi magowie skończyli rozmowę,
narada rozpoczęła się na dobre. Dziesiątki magów przedstawiało swoje poglądy,
wątpliwości i opinie. Zehirowi ciężko było zrozumieć wszystkie argumenty, i
ogarnąć ten chaos umysłem, ale stworzył sobie w głowie ogólne przedstawienie
sytuacji.
Zaczęło się od wyprawy Wielkiej Magini Telestry w
tajemniczym celu na Coldarrę. Po paru miesiącach, wszelki kontakt z magini
został przerwany. Wtedy, Mag-Lord Urom
zaofiarował się że wyruszy z kilkunastoma ludźmi i odnajdzie Telestrę. Po nich
też słuch zaginął. To już zaniepokoiło Kirin Tor. Wysyłali nowych ludzi i
ogłosili poszukiwania. Wszyscy jednak wysłani tam znikali w tajemniczych
okolicznościach. Ostatecznie, z jedną grupą udało się nawiązać kontakt. Była
ona dowodzona przez Maga Wojennego Anzima, któremu udało się założyć niedaleko
wyspy posterunek – Bursztynową Lożę. Z loży zaczęły jednak napływać niepokojące
raporty. Smoki zaczęły spotykać się w nieznanych okolicznościach, odnotowano
tez parę przypadków ich otwartej wrogości. Także przepływ magii przez krainę
wydawał się inny. Te ponure wiadomości przeraziły Kirin Tor. Rada Sześciu
postanowiła wysłać najzdolniejszych magów, aby ostatecznie rozwiązali tą
zagadkę.
Musze
się solidnie przygotować do tej wyprawy. Rozmyślał trochę o tej
wyprawie, póki nie nadeszło do niego pewne wspomnienie. Żarliwy głos, mówiący
że wyrusza razem z resztą armii do Northrend, i wysyłają go do Boreańskiej
Tundry, do Twierdzy Odwagi. Tylko nie on, błagam... Strach pomyśleć co
zrobi jak się dowie, że dołączyłem do Kirin Tor…
Rozdział 2.
Niech
piekło pochłonie ten przeklęty kontynent, pomyślał rozwścieczony Zehir.
Spojrzał znad ogniska na towarzyszy. Większość twarzy była ponura, a ich
właściciele robili wszystko aby zachować resztki cennego ciepła. Innych jednak
zimno wprawiało wręcz w dobry humor. Widok nie był pocieszający, przypominał
magowi o zimnie, więc przeniósł wzrok na krajobraz wokół siebie. Wcale nie
poprawiło to jego sytuacji. Wszędzie gdzie spojrzał rozciągała się pustka. Aż
po horyzont rozciągały się trawiaste równiny. Roślinność wokół niego miała
niezdrowy, szaro-brązowy kolor. Tryumfowała nad zimą, jednak ta nie poddawała
się łatwo. Gdzieniegdzie było widać niestopione jeszcze zaspy śniegu. Przygnębiony ponurą atmosferą tej opustoszałej
krainy, skierował swój wzrok z powrotem na obóz. Tym razem przyjrzał się mu
dokładniej. Mimo szybko zapadającego zmroku, tętnił on życiem. W namiotach
wyraźnie było widać cienie krzątających się magów. Niektórzy wydawali się czytać
dzieła wielkich badaczy, wielu zabijało czas tworząc rękodzieła z drewna bądź
dostępnych w okolicy materiałów, paru wydawało się po prostu spać, a reszta
siedziała smętnie zapatrzona w ognisko. Robi
się coraz zimniej… jakby nie mogło być gorzej, pomyślał sfrustrowany
chłodem i monotonią tundry Zehir, przysuwając się do źródła ciepła. Zaczął
myśleć o czekającym na niego zadaniu.
Młodemu magowi przerwał Derwin, który
chwycił go za ramię i wyciągnął rękę z tajemniczym słoikiem w ręku. Młodzieniec
łypnął na niego nieufnie okiem. Starszy mag wydawał się rozbawiony sytuacją.
- Spokojnie, niedźwiedziu. Posmaruj się
tym, a będzie ci lepiej. - poradził Derwin.
Przyzwyczajony do klimatu ciepłego Balor,
Zehir musiał ubierać się bardzo grubo aby nie odczuwać zimna. Nałożył na siebie
tyle warstw odzieży że stał się niemal dwa razy szerszy niż bez ubrań. Rozbawiony tym widokiem Derwin, nadał mu
wcześniej przezwisko niedźwiedzia. Zehir musiał niechętnie przyznać mu rację. W
zimnie jego arogancja i pewność siebie ulotniły się prawie całkowicie. Starał
się jednak nie podtrzymywać ciepła ciała magią, aby nie marnować cennej
energii, która mogłaby się przydać w ewentualnej walce. Coraz częściej jednak
myślał o tym, aby złamać to postanowienie.
- No dalej, chłopcze. – zachęcał
starszy mag - Poczujesz się lepiej
Zehir nieufnie wyjął rękę, i musnął
palcem zawartość słoika. Lepka, śmierdząca maść wydawała się ciepła. Zaczerpnął ze słoika dużą
garść cudownego produktu. Zaczął
intensywnie wcierać krem w skórę rąk i twarzy. Ogarnęło go uczucie rozkosznego
ciepła. Usiadł wniebowzięty, ale krzyknął zdumiony po chwili. Twarz wydawała mu
się płonąć żywym ogniem. Uklęknął, i zaczął drapać się po twarzy. To jednak
tylko pogarszało sytuację. Jego towarzysze wybuchli śmiechem widząc młodzieńca zakrywającego
oczy dłońmi i drapiącego się po twarzy. Kątem oka zauważył Tamrisa
przyglądającego się scenie z wyrazem politowania na twarzy. Ku zdumieniu
młodzieńca, był ubrany jedynie w swoją błękitną szatę, i długie elfie buty.
Ruszył ku nim.
-
Żałosne… - prychnął zniesmaczony. – Nie potrafił wytrzymać nawet tak
orzeźwiającego chłodu. Typowo ludzkie… - powiedział, po czym zaczerpnął palcem
trochę kremu ze słoika i posmarował koniuszki uszu.
- Chyba przesadziłeś, chłopcze. – rzekł
Derwin do młodzieńca, po czym parsknął cichym śmiechem, ale urwał gdy Zehir
zgromił go spojrzeniem. Zaniepokojony podał rękę młodemu magowi. Ten wstał, ale
nogi się pod nim ugięły. – Chyba muszę ciebie zanieść do namiotu.
Gdy starszy mag niósł go na plecach do
namiotu, Zehir był bliski furii. Nienawidził być tak wystawiony na pogardę i
zmuszać innych do pomocy jego osobie. Przeklinał też siebie za swoją
łapczywość. Był jednak wdzięczny Derwinowi za to że oszczędził mu kpin i
krępującego powrotu do namiotu. Gdybym
był w swoich warunkach, udzieliłbym im nauczki… pomyślał przed snem.
* * *
Gdy Zehir się obudził, zdziwiło go to
gdzie się znalazł. Zamiast pełnego przepychu domu na Balor znajdował się w
namiocie. Zamiast leżeć na wygodnym łożu, leżał na cienkim materacu który
prawie w ogóle nie chronił go przed zimną glebą. Temperatura też była dziwnie
niska. Usiadł oszołomiony i starał przypomnieć sobie co się stało. Parę sekund
zajęło mu dojście do siebie. Nie jestem
na Balor. Jestem w przeklętym Northrendzie, pomyślał rozczarowany. Był w samym środku odludnej pustki
Boreańskiej Tundry. Wyruszył tam razem z dwudziestoma innymi magami aby odkryć
powód, dla którego wszyscy magowie wysłani w tą okolicę zniknęli bez śladu. W
razie możliwości mieli też rozwiązać ten problem. Niezadowolony wstał i zaczął
się ubierać. W przeraźliwie zimnej tundrze przestał się martwić o wygląd i
kolor ubioru. Teraz interesowało go tylko to aby ubranie chroniło go od chłodu.
Niedługo znowu ruszymy. Zaczął
pakować rzeczy do plecaka. Gdy już skończył, wyszedł z namiotu i spojrzał na
niego leniwie. I znów, składać ten namiot
godzinami, marnując cenne godziny. Właśnie miał przystąpić do pracy, ale
rozleniwiony zdecydował się na inne rozwiązanie. Magią zmusił namiot aby sam
się złożył. Zaoszczędził tym sporo pracy i energii. Rozwiązanie problemu z taką
łatwością było powodem do uśmiechu. Zadowolony podszedł do małego gnoma
będącego kwatermistrzem ich ekspedycji. Odebrał u niego swoją rację żywności,
po czym poszukał wygodnego miejsca aby spożyć posiłek. Przysiadł na niewielkim
kamieniu i rozpoczął konsumpcję. Bezsmakowe suchary i wysuszone mięso
pogorszyły mu humor.
Reszta magów już się obudziła i przygotowywała
się do wymarszu. Najwolniejsi musieli dokończyć swoje zajęcia w ruchu, ponieważ
rozpoczęli już marsz. Szli w luźnym szyku, żwawym tempem. Większość z nich
wydawała się nieobecna duchem, pogrążona w rozmyślaniach. Niezbyt uważnie
wkroczyli do wąwozu. Zehir niejasno zdawał sobie sprawę, że to niemądre
posunięcie, bo łatwo w takim miejscu dokonać zasadzki, ale stłumił te obawy
myśląc, że w promieniu wielu mil i tak
nie ma żywej duszy poza nimi. Takie myślenie było mylne. Nagle, z obu
stron otoczyły ich tajemnicze postacie. Młody mag zrozumiał że dali się złapać
w zasadzkę jak dzieci. Na oko magowie mieli przewagę liczebną, jednak mieli o
wiele gorszą pozycję. Na pierwszy rzut oka była to tylko szajka obdartusów.
Byli oni wychudzeni i ubrani w łachmany słabo chroniące przed zimnem, jednak
gdy Zehir przeskanował ich magią, wyczuł wielką moc. Dziwne… Nie mogą być magami… Prowadzili ze sobą psy, a przynajmniej
coś im pokrewnego. Ich skóra była granatowa i cała pokryta runami. Jedynym
futrem, które powinno pokrywać całe ciało normalnego psa, była biała grzywa
biegnąca na grzbiecie od głowy do ogona.
Oczy, osadzone nad wypełnioną długimi kłami szczęką, promieniowały
nienaturalnie błękitnym blaskiem. Pod
ich spojrzeniem Zehir nie mógł się skupić i zebrać myśli w kupę.
- Przypominają piekielne ogary –
usłyszał głos któregoś maga.
- Racja. – przyznał mu Tamris – Wygląda na to że najpierw trzeba
strzelać, a potem pytać.
Bez żadnego ostrzeżenia uformował
lodowe ostrze szerokie na dwie stopy i cisnął nim w potencjalnych agresorów.
Jeden z nich uśmiechnął się tylko i mimo pędzącego ku niemu ostrza, stał
nieruchomo. Gdy zbliżyło się do niego,
wyciągnął rękę i odwrócił zaklęcie przeciwko jego stwórcy. Kosa zatoczyła krąg
w powietrzu i zaczęła pędzić na Tamrisa. Jego twarz zdradzała zdumienie, ale
elf nie poddał się łatwo. Uniknął ostrza z gracją, jednak trafiło ono maga
stojącego za nim. Wybuchnął chaos. Magowie z Kirin Tor zaczęli bombardować
intruzów zaklęciami, co skutkowało jeszcze większym rozbawieniem intruzów. Ich
zaklęcia były z łatwością tłumione, albo co gorsza, odbijane. Zehir sam starał
się rzucić czar, jednak poczuł blokadę, która stawała się coraz silniejsza wraz
z energią jaką wkładał w zaklęcie. W porę zaprzestał. Zobaczył maga który nie
był na tyle rozsądny, i padł ofiarą straszliwego zaklęcia – Spalenia Many.
Wyglądał on jakby w jednej chwili postarzał się o tysiąc lat. Jego skóra stała
się sucha i pomarszczona, a włosy łamały się i kruszyły. Łowcy magów
pozostawali nietknięci, a magowie z Kirin Tor ciągle ponosili straty. Spustoszenie w szeregach magów szerzyły także
potworne ogary rozszarpujące gardła nieprzygotowanych czarodziejów. Ich skóra wydawała się chronić
przed magią. Zehir pomyślał że można ich pokonać jedynie podstępem. Wcale nie
zaskoczył go głos Tamrisa wykrzykujący:
- Poddajemy się – krzyczał gorączkowo.
Starał się przekazać coś spojrzeniem reszcie magów, ci jednak nie rozumieli co
chciał im powiedzieć.
Łowcy magów podeszli nieufnie do
czarodziejów z Kirin Tor. Tamris wyszedł im na spotkanie i położył rękę na
ramieniu ich dowódcy. Ten po chwili
uklęknął z zaskoczonym wyrazem twarzy. Stał się blady i siny. Wyraźnie było
widać że cierpi męki. Zehir domyślił się że elf zamroził całą wodę z jego
organizmu. To jest to! Korzystając z
tego że ich wrogowie zbliżyli się do nich, naiwnie myśląc że się poddali,
magowie na nowo zaczęli atak. Zehir zrzucił płaszcz krępujący jego ruchy. Nie
potrzebował go. Wewnętrzne ciepło grzało go wystarczająco mocno. Tak to ja mogę walczyć! Wyciągnął katanę i chlasnął nią najbliższego
łowcę magów. Ta zagłębiła się w jego klatkę piersiową przecinając płuca i wiele
ważnych organów. Mimo że ich towarzysze zaczęli na nowo pośpiesznie stawiać
opór gradowi zaklęć jaki ich zasypywał, nie byli przygotowani na atak wręcz.
Zehir korzystając z ich oszołomienia dekapitował drugiego z nich. Trzeci
jednak, bardziej przytomny, uciekł wysyłając na niego magiczne ogary. Młody mag spopielił jednego z nich celnie
rzuconym zaklęciem, które było spotęgowane wewnętrznym ogniem w nim płonącym.
Drugi jednak zdążył doskoczyć do niego. Zehir starał się nabić go na katanę,
jednak nie mógł powstrzymać impetu skaczącej bestii. Jej straszliwe szczęki
rozerwały mięśnie i ścięgna jego lewego ramienia. Mag zawył z bólu. Strącił konającego ogara z siebie, i omiótł
spojrzenie pole bitwy. Ofensywa Kirin Tor na niewiele się zdała. Prawie połowa
padła trupem, a łowców magów zginęło zaledwie kilku. Nie wygramy tego… pomyślał zrozpaczony mag. Nie mogę teraz umrzeć… zaprotestował zanim osunął się w pustkę.
Ostatnim co widział był widok maszerujących żołnierzy pod niebiesko-złotym
sztandarem.
* * *
Walka trwała w najlepsze. Łowcy magów
tryumfowali niepodzielnie. Zehir właśnie miał zamierzyć się na jednego z nich z
mieczem. Nagle usłyszał tytaniczne kichnięcie. Podmuch wiatru mu towarzyszący
powalił szeregi wroga. Magowie przystąpili do szturmu. Gdy łowcy magów starali
się na nowo zebrać siły, kichnięcie po raz drugi złamało ich szyki. Jego boska
potęga spowodowała jednak zakłócenia w rzeczywistości i świat zaczął się
rozmywać. Gdy uderzyło się po raz trzeci, Zehira oślepiło przenikające światło.
Zamknął oczy aby się przed nim osłonić, a gdy je otworzył znalazł się w
namiocie. Gdy usiadł, zobaczył że jest otoczony rannymi. Większość twarzy
poznawał. To byli magowie z Kirin Tor z którymi wyruszył do tundry. Jeden z magów kichał potężnie, co też musiało
go obudzić. Zachichotał rozbawiony absurdalnością swojego snu. To był jeden z najgłupszych snów w moim
życiu!
Nagle do namiotu weszła mocarna, ubrana
w ciężką, płytową zbroję postać. Była około cztery cale wyższa niż Zehir. Jego
sylwetka też była o wiele potężniejsza niż sylwetka maga. Surowa twarz nosiła
ślady większego doświadczenia i zmęczenia niż wskazywał by na to wiek
właściciela. Jednak najłatwiej można było poznać, kim jest po jasnorudych
włosach, zadbanych i równo przyciętych, i tego samego koloru krótkiej koziej
bródce. Zehir wiedział, do kogo należy ta twarz: do paladyna Arghasta. Rycerz
był ubrany w pozłacaną, płytową zbroję. Na piersi nosił tabard z lwem
Stormwindu. Patrząc jedynie na wygląd, ciężko było uwierzyć że paladyn był o
rok młodszy od Zehira.
Szybko awansował w wojsku, przede
wszystkim dzięki odważnemu zachowaniu na froncie. Wydawał się wręcz urodzonym wojownikiem, jak i
dobrym dowódcą. Jego charyzma i idealizm powodowała że nawet w największych mętach
budził się patriotyzm. Całe jego życie było walką. Walką zarabiał na chleb,
walką się bronił, i wreszcie walką zabijał czas. Mimo pociągu do wojny, nie
czerpał przyjemności z cierpienia innych stworzeń.
Ciężko przychodziło mu wybaczanie
błędów, zwłaszcza tych uczynionych z głupoty. Nie wybaczał orkom pomyłek
poczynionych w przeszłości. Jedyną rzeczą która mogłaby go odwieść od walki z
nimi byłoby wycofanie się ich do Draenoru. To że został on strzaskany i zmienił
się w pustkowie najwyraźniej nie było dla Arghasta okolicznością łagodzącą, bo
sądził on że sami są temu winni. Być może to było sprawiedliwe, ale jedynie
bezlitosny i wyrachowany człowiek mógłby naprawdę w to uwierzyć. Posiadał szacunek do zdolności Hordy, był
jednak gotowy przelewać jej krew dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość. Taki
stan rzeczy dziwił Zehira, bo o ile
wiedział, nigdy nie ucierpiał osobiście z ich rąk. Gdy wyraził mu swoje
wątpliwości na ten temat, ten uśmiechnął się z politowaniem i rzekł:
- Prostaczkowie mszczą się i walczą za siebie.
Ludzie oświeceni walczą dla idei.
Zehir pozostawił tę wypowiedź bez
komentarza, wiedział bowiem, że dalsza dyskusja nie ma sensu i nigdy nie dojdą
do porozumienia. Więcej już nie poruszali tego tematu.
Mimo
tego, że był męczący, nie był złym człowiekiem. Czasami wydawało się Zehirowi
że w jednym ciele kryły się dwie osoby. Jedna z nich to bezlitosny fanatyk, a
drugą był sympatyczny człowiek i miły kompan. Wolał nie wspominać o tym
paladynowi, bo ten nie cierpiał, gdy nazywało się go fanatykiem. Potrafił
rozmawiać i żartować jak każdy inny. Mimo uprzedzeń i zdominowanego przez walkę
życia, był skory do pomocy słabszym.
Mag był z Arghastem w dobrym stosunku.
Poznał go kiedyś w Stormwind, i mimo początkowej niechęci, ich relacje
przerodziły się w coś, co z braku lepszego określenia można nazwać przyjaźnią.
Owszem, często byli się dla siebie nawzajem męczący i irytujący, ale mimo tego
nigdy nie dochodziło między nimi do większych konfliktów. Dziwnym trafem, prawie zawsze trafiali w to
samo miejsce. Zehir odniósł kiedyś wrażenie że są dwoma najlepszymi figurami
jakiegoś pomniejszego bóstwa na planszy losu, i że to oni decydują o wyniku
rozgrywki.
Paladyn odebrał meldunek ich strażnika,
po czym ruszył prosto w kierunku Zehira.
- Dobrze cię tu widzieć – powiedział
przysiadając przy magu – Mało brakowało, aby te szumowiny was dorwały. Wybiliśmy
ich do nogi. Wasz dowódca wynegocjował od nas eskortę przez pewien odcinek
tundry. Jego zastępca twierdził, że skoro i tak idziemy w tę samą stronę to
możemy iść razem. Muszę przyznać, z was magów są uparte istoty.
Zehir uśmiechnął się z dumą. Był dumny
z tego, że magowie nie dają sobie dyktować.
Próbował wymyśleć jakąś odpowiedź na stwierdzenie Arghasta, jednak nic
mu nie przychodziło do głowy. Było jednak jedno, co czego chciał się dowiedzieć
od rycerza.
- Co ty tu robisz?
Paladyn spojrzał na maga zaskoczony, po
czym uśmiechnął się drapieżnie. Zehir nieświadomie wtargnął do jego świata.
- Prowadzę dwie kompanie piątego
regimentu, aby policzyć się z tymi łotrami z Hordy. – rozpoczął Arghast. – Ich
armia maszeruje na północny-wschód z świeżo wybudowanego Bastionu Wojennej
Pieśni. Chcą nas okrążyć od północy, a potem, kto wie, może i od wschodu. Jeśli
im się to uda, nasze wojsko będzie otoczone z trzech stron i stanie się łatwą
ofiarą dla wroga. Na ich drodze stoi jednak rzeka Darkbreeze. – ciągnął – Nie
mogą przeprawić całej armii przez jej nurt, więc wysłali mały oddział, aby
utorował im przeprawę. Wywiad donosi, że praca dopiero się zaczęła. Trzeba
działać szybko. Dowództwo zdecydowało, że nie można do tego dopuścić. Prowadzę
oddział, który ma pokonać ekipę budującą, jej ochronę i zniszczyć wszystko, co
zdążyli zbudować. To da Przymierzu czas na przygotowanie
Zehir żałował że zadał to pytanie.
Paladyn cały czas mówił. Dzielił się z nim wątpliwościami odnośnie obecnej
misji, i planem zniszczenia forpoczty armii Hordy. Zehir nie mógł nic zrozumieć
z wojskowego bełkotu. Ten widocznie zauważył jego znudzenie, bo skończył swoją
tyradę. Zehir jednak wyczuwał że zada TO pytanie.
- Zaprawdę Zehirze, nie rozumiem
dlaczego przystąpiłeś do Kirin Toru.
- Kirin Tor zrzesza najpotężniejszych w
całym Azeroth. Wydaje mi się jasne dlaczego do niego dołączyłem. – odpowiedział
Zehir z lekkim uśmieszkiem na twarzy. Ta odpowiedź nie zadowoliła rycerza.
- Szkoda, że nie dołączyłeś do Korpusu
Magów. Zawsze przydadzą się nam ludzie o Twoich zdolnościach– nie poddawał się
Arghast
Zehir właśnie chciał wygłosić miażdżącą
ripostę, aby pozbyć się natrętnego paladyna, ale przeszkodził mu w tym inny
rycerz. Po stanie uzbrojenia i oznaczeniach, wywnioskował że jest równy rangą
Arghastowi. Spojrzał na paladyna znacząco, po czym młody wojownik wyszedł razem
z nim. Na pożegnanie odwrócił się jeszcze, by pożegnać Zehira.
- Niechaj światłość ma w opiece twoją
duszę. – Rzekł cicho, po czym opuścił namiot.
* * *
Od tego momentu wiele ciekawego się nie
wydarzyło. Większość rannych magów z Kirin Tor wyzdrowiała już na tyle, aby
chodzić i normalnie funkcjonować. Tymi, których rany były najgorsze, zajął się
paladyn we własnej osobie, wznosząc nad nimi modły do Światłości i używając jej
łaski do uzdrawiania obrażeń. Lewy bark Zehira zaczął się regenerować. Gdyby
posiadał większą wiedzę anatomiczną, użyłby magii aby scalić uszkodzone tkanki.
Musiał więc zdać się na prowizoryczny opatrunek i pośpieszne uzdrowienie przez
Arghasta. Mógł operować lewą ręką, jednak nie zadowalały go jej możliwości. W
walce każda zdrowa ręka mogła się przydać. Na razie jednak, pod eskortą ludzi
Arghasta, nie groziło im żadne niebezpieczeństwo, i nie było okazji na walkę.
Gdy rozstali się z oddziałami Przymierza, Bursztynowa Loża była już w zasięgu
pola widzenia. Mieli nadzieję, że w wieży magów zregenerują nadwyrężone siły i
zastąpią luki w swoich szeregach. Zehir chciał jak najszybciej dostać się do
posterunku Kirin Tor. Tam wreszcie się
dowiemy, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.
* * *
Bursztynowa Loża była cichym i ponurym
miejscem. Pomimo tego że wieża nie była zbyt miła, idealnie spełniała niezbyt
wygórowane po długiej podróży wymagania magów. Po dwóch tygodniach tułania się
przez mroźne pustkowia Northrend, każdy dach nad głową zdawał się wręcz
pałacem. Mogli tu zregenerować siły i wylizać rany. Pulchna, czarnowłosa arcymagini
Evanor zarządzająca tą placówką okazała się bardzo pomocna. Nie tylko ugościła
ekspedycję, ale też powiększyła ich szeregi własnymi magami. Gdy dołączyło do
nich ośmiu czarodziejów magini, ich szeregi były większe niż w momencie
wyruszenia z Dalaranu. Widać było, że Evanor czyniła to z wyraźną niechęcią. Na
pewno nie była zadowolona z osłabiania garnizonu swojej wieży, podczas gdy na
zewnątrz mnożyły się niebezpieczeństwa.
A tych był w ostatnich czasach natłok.
Do Plagi i Kvaldirskich piratów dołączyło ostatnio Przymierze i Horda.
Kłusownicy, dezerterzy i inne szumowiny łączyły się w coraz większe szajki,
stając się poważnym zagrożeniem dla okolicznej ludności i ich świętej ziemi. Do
tego doszło nowe, bardziej bezpośrednie dla magów zagrożenie. Wygląda na to, że
duża część tych magów którzy zniknęli w Tundrze, z Telestrą na czele,
zdezerterowało i teraz służyło innym, potężniejszym panom. Stali się o wiele silniejsi
niż ich pobratymcy. Nazywają ich Łowcami Magów. Evanor usiłowała skontaktować
się z niebieskimi smokami i poprosić ich o wsparcie w walce z renegatami, ale
błękitne behemoty pozostawały głuche. Arcymagini przedstawiła im taki obraz
sytuacji, jednak Zehir nie sądził aby był to obraz kompletny. Podejrzewał że
podzieliła ona się swoimi obawami z Tamrisem. Wnioskując po tym że elf wpadł w
jeszcze bardziej ponury nastrój niż zwykle, wieści musiały być grobowe. W
głowie młodego maga uformowała się obawa, że niebieskie lewiatany mają związek
ze zdradami magów, a nawet to one mogą być ich sprawcami. Nawet Dalaran nie
mógł się oprzeć potędze Tkacza Zaklęć.
Rozpoczęło
się polowanie na magów…
Rozdział 3.
Szukamy już od świtu,
pomyślał zmęczony Zehir. W głębokiej mgle ledwo można było sięgnąć wzrokiem
dalej niż na kilka metrów. Nawet magowie, którzy znali teren byli bezradni.
Wszelkie znaki rozpoznawcze skrywała mętna, biała zasłona. Po paru godzinach, Zehir
zdał sobie sprawę, że zataczają kręgi. Świadomość tego, że nie mogli w żaden
sposób temu zaradzić tylko pogarszała sytuację. Próbowali posłużyć się magią,
aby ją rozproszyć, ale i to nie pomogło. W końcu Zehir usłyszał, że Tamris
zarządził odpoczynek. To chyba jedyna
rozsądna rzecz, jaką zrobił przez kilkanaście ostatnich godzin. Wcześniej
elf poganiał ich gorączkowo, nie pozwalając na chwilę wytchnienia. Nie chcąc
stracić okazji, Zehir rozpoczął medytację w celu zregenerowania sił, magicznych
i fizycznych. Zabieg ten bardzo ułatwiał koncentrowanie energii i czarowanie.
Oczyścił umysł i skupił się. Od razu wyczuł niepokojące zakłócenie w przepływie
magii przez ziemię. W normalnych warunkach, krążyła chaotycznie po całej
krainie, w niektórych miejscach przepływ magii był bardziej uporządkowany –
były to linie ley. Młody mag wyczuwał kilka linii przecinających się nie
opodal, ale to w jaki sposób magia przez nie przepływała było niepokojące. We
wszystkich, dążyła ona w kontrolowany sposób do jednego miejsca. Zehir
przesondował większy obszar, i odkrył że cała magia z okolicy była skupiona w
jednym miejscu. Młodzieniec sięgnął umysłem ku temu punktowi , ale ogrom mocy
zebranej tam był zbyt wielki, aby śmiertelnik to pojął. Tyle energii wystarczy do zniszczenia świata co najmniej dziesięć razy
pod rząd… Gdy doszedł do siebie, zaczął szukać swobodnej magii którą można
by bez ryzyka pobrać i użyć do własnych celów. Chociaż wytężał umysł do granic
swoich możliwości, nie znalazł żadnej wolnej energii. Znalazł za to coś
innego...
Zaklęcie.
Utkane z zadziwiającą precyzją. Zakamuflowane
tak umiejętnie, że najwięksi mistrzowie magii skręcali by się z zazdrości.
Zehir zbadał czar dokładniej, aby odkryć jego naturę. Ocenił, że to iluzja.
Starał się zniwelować zaklęcie, jednak utkano je zbyt starannie i włożono w nie
za dużo mocy. Musiał upleść kontrzaklęcie o efekcie odwrotnym do iluzji. Do
tego jednak będzie potrzebował pomocy. Zakończył medytację.
- Wiem, jak pozbyć się tej mgły –
powiedział ku zaskoczeniu ekspedycji.
- Nie żartuj sobie. Lepsi od ciebie
próbowali i im się nie udało. Ty też nie masz szans. – uciszył go łysiejący,
siwobrody mężczyzna.
- Czyżby? - odciął się Zehir. Siwobrody mag nabrał tchu,
aby ukrócić arogancję młodzieńca, ale przerwał mu Derwin.
- Spokojnie, Donathanie. Zdziwiłbyś się,
co ten chłopak potrafi. Mów - zachęcił
Zehira.
- Prawdą jest to, że zaklęcia nie da
się zniwelować. Jest za mocno utkane. Odkryłem jednak, że jest to zaledwie
iluzja, mająca oszukać nasze zmysły. Nie można zniwelować zaklęcia, ale można zneutralizować
jego efekt. Trzeba utkać taki czar, który będzie dokładnym przeciwieństwem tej
mgły.
- Co sugerujesz? – zapytał z
powątpiewaniem Donathan.
Zehir zastanowił się przez chwilę. Mogłem o tym lepiej pomyśleć… Niespodziewanie
poparł go gnom będący kwatermistrzem ekspedycji.
- Oślepiające światło – stwierdził –
Przeciwieństwem mgły jest przeszywające światło. Jeśli utkamy jego iluzję,
efekty tych zaklęć powinny się zneutralizować, w skutek czego będziemy mogli
szybko odnaleźć łowców magów – wyjaśnił gnom.
Postąpili wedle jego instrukcji.
Widoczność może nie była tak dobra jakby mgły wcale by nie było, ale
wystarczyła na szybkie zorientowanie się w terenie.
- Wiedziałem, że się na tobie nie
zawiodę – rzekł do młodzieńca Derwin.
* * *
Po zniesieniu iluzji, poszukiwania od
razu stały się łatwiejsze. Gdy weszli na okoliczne wzgórze, aby zorientować się
w terenie, uświadomili sobie, jak bardzo błądzili. Cały czas zataczali kręgi. Byli
sfrustrowani, gdy zobaczyli, jak bliski był ich cel. Konstrukcje Łowców Magów
znajdowały się dwieście metrów dalej, za niewielkim pagórkiem. Było w nich
jednak coś niepokojącego…
Gdy dotarli na miejsce, wspięli się na
małe wzniesienie, by mieć lepszy widok na pozycję wroga. Ich oczom ukazały się
dziwne budowle. Na kolistych platformach pokrytych magicznymi wzorami i kręgami
dało się wyczuć duże ilości energii. Formowały one okrąg wokół większej, na
której grupka ludzi przeprowadzała inkantacje. Gdy Zehir przesondował okolicę
zmysłami maga, zauważył że magia przepływała z mniejszych platform na większą,
a stamtąd w kierunku wyspy majaczącej na horyzoncie. Czarownicy najwidoczniej
podtrzymywali jej przepływ. Wokół kręgu unosiły się platformy innego rodzaju.
Były mniejsze i skromniejsze. Ludzie na niej wyglądali całkiem jak łowcy magów
których napotkali na drodze do tego miejsca. Jeśli są tak samo niebezpieczni to mamy kłopoty… I nawet ja temu nie
zaradzę…
Tamris, który także uważnie obserwował
wroga, prawdopodobnie szukał słabych punktów i opracowywał taktykę. Właśnie
dzięki takiemu postępowaniu wspiął się tak wysoko w hierarchii Kirin Toru.
Tylko krok go dzielił od stopnia arcymaga. I
po tym wszystkim prawdopodobnie go zdobędzie… Nie wprawiało to młodzieńca w
dobry nastrój. Rozsądek mu tłumaczył że jego logika, moc i umiejętność
szybkiego myślenia w ciężkich sytuacjach zrobi z elfa dobrego przywódcę. Jednak
Zehir nie mógł się zmusić do zaakceptowania tego faktu. Przez te trzy tygodnie
znienawidził elfa. Młody mag dziwił się Derwinowi, że potrafi swobodnie
rozmawiać z niedoszłym arcymagiem. Ten
typ chyba tak ma. Spróbował potwierdzić swoje rozmyślania spoglądając na
przełożonych, którzy faktycznie rozmawiali, ale ich rozmowa na pewno nie
należała do zbyt swobodnych. Toczyła się zaciekła dyskusja pomiędzy nim a
Tamrisem, a także jak się okazało, Donathanem. Łysiejący mag pełnił dotychczas
funkcje bibliotekarza w Bursztynowej Loży, a teraz dowodził magami wysłanymi
przez arcymagini Evanor. Był irytującym człowiekiem i miał się za ważniejszego
niż w rzeczywistości jest. Nawet Derwinowi działał na nerwy. Musieli jednak go
uszanować, dowodził jedną trzecia magów ekspedycji, co też często przypominał.
Niespodziewanie cała trójka doszła do
zgody. Gdy głowy magów z ekspedycji odwróciły się pytająco, magowie podali
sobie dłonie (w przypadku Tamrisa raczej niechętnie). Podeszli do swoich
przełożonych.
- Udało nam się dojść do porozumienia –
oznajmił Donathan.
- Łatwo nie będzie – ostrzegł ich
Derwin.
- Opracowaliśmy taktykę, dzięki której wykurzymy stąd te kundle z podkulonym
ogonem! – chwalił się Donathan – Nie mają szans.
- Zależy od tego czy będziemy ostrożni.
– uciszył bibliotekarza Derwin. – Pozwólmy mówić Tamrisowi.
- Jeśli się dobrze przyjrzeć, te
platformy są idealnymi pociskami. – zaczął elf – O ile uda nam się je
uszkodzić, spadną wprost na wroga. A prawdziwym celem są czarownicy w kręgu. Ale
łowcy magów stoją nam na drodze. Zdradzę wam jak ominąć tę przeszkodę. – ciągnął - Podzielimy się na trzy grupy. Ja
poprowadzę pięciu magów i wejdę z nimi na platformy. Będziemy mieli za zadanie
pokonać jej strażników i zmusić ją do upadku na szeregi wroga. Donathan razem z
trzema magami teleportuje nas na platformę i zapewni nam bezpieczny powrót na dół.
W międzyczasie będą osłaniać główną grupę przed wrogimi zaklęciami. Trzecia,
zawierająca wszystkich innych magów, dowodzona przez Derwina, przypuści
frontalny atak na łowców magów, odwracając ich uwagę od tych niszczących
platformy. – wyjaśnił - Jeśli plan się powiedzie, zniszczymy krąg platformami,
a jeśli to się uda, użyjemy ich do zdziesiątkowania szeregów wroga. – podsumował
Tamris. Jego plan wywarł spore wrażenie na magach z ekspedycji.
- Nie mówiłem, że jesteśmy genialni? –
wtrącił Donathan.
* * *
Zehir obserwował miejsce starcia magów.
Na froncie panował absolutny chaos. Obie grupy bombardowały się zaklęciami.
Padały pociski lodu, kule ognia, płomienne uderzenia, także wybuchy czystej
energii arkanicznej. Nad innymi górował Derwin który ciskał błyskawicami we
wroga. Ten typ magii był rzadki wśród magów, ale gdy już się go opanowało, czarodziej który tego dokonał był groźnym
przeciwnikiem. Maccelson był w tej dziedzinie mistrzem. Potrafił połączyć
błyskawicę z płomieniem, powodując, że popieliła wszystko na swojej
drodze. Łowcy magów, mimo że zaskoczeni
i nieprzygotowani, nie poddawali się łatwo. Poszły w ruch odbicia i
kontrzaklęcia. Wydawali się jednak mniej utalentowani i walczyli z mniejszym
zapałem niż ich pobratymcy, którzy urządzili zasadzkę na ekspedycję Kirin Toru
w kanionie. Odbite zaklęcia były łatwo tłumione, a kontrzaklęcia odnosiły
mierny efekt. Łowcy magów mimo zaciętej walki, przegrywali. Wydawało się to
Zehirowi trochę dziwne.
- To jest to! Ci głupcy zlecieli się do
Derwina jak muchy do miodu – syknął Tamris. – Możemy przystąpić do dzieła!
Pogonił ich, aby podbiegli pod jedna
platformę. Gdy znaleźli się na miejscu, dał znak Donathanowi i jego magom. Parę
chwil potem, świat rozmył się przed Zehirem na sekundę, po czym znalazł się na
szczycie platformy. Znajdowało się na niej zaledwie dwóch magów. Jednego z nich
Tamris przebił lodową lancą. Drugi, bardziej przytomny, zaczął uciekać, ale
zanim ktoś mógł cokolwiek zrobić, potknął się i spadł dwadzieścia metrów w dół.
Magowie podeszli do centrum platformy, ku jej rdzeniowi. Obracał się on powoli
wokół własnej osi. Elfi mag przyglądał mu się przez chwilę, po czym przywołał
małą kule mocy tajemnej. Cisnął nią w rdzeń, ale ona tylko się wchłonęła.
Zastanowił się przez chwilę po czym uformował lodowe ostrze, i rzucił je w
centrum platformy. Ostrze jednak rozbiło się na wiele odłamków które odbiły się
w ich kierunku, raniąc lekko ich twarze. Tamris, który znajdował się najbliżej
epicentrum, odniósł największe rany.
- Odporne na magię… - wysapał elf
- Żaden problem! – odpowiedział Zehir,
uśmiechając się. – Zostaw to mnie.
Wydobył swoją katanę i rozpoczął
dokładne oględziny. Zdecydował się uderzyć w zwężenie. Zabrał zamach, i uderzył
we rdzeń z całej siły. Ostrze przeszło przez niego jak przez masło, ale
napotkało coś twardego. Młodzieniec wyciągnął z niego ostrze, i uderzył jeszcze
kilka razy. W końcu rdzeń ustąpił, i platforma zaczęła się chwiać.
- Uciekać! – zakomenderował Tamris.
Zaczęli szaleńczy bieg ku krawędzi
platformy. Powolnie zmierzała ona ku centrum kręgu. Wyskoczyli oni w powietrze.
Zehir poczuł pustkę pod stopami i zaczął z zawrotna prędkością spadać ku
gruntowi. W połowie drogi wyhamował jednak, i zaczął swobodnie szybować. Donathan
wykonał swoją robotę. Omiótł wzrokiem pole bitwy. Łowcy magów rozpoczęli
kontrofensywę, ich zaklęcia były coraz
skuteczniejsze. Spojrzał ku kręgowi i zaczął podziwiać dzieło zniszczenia.
Centralna platforma została prawie całkowicie zniszczona, a czarownicy
podtrzymujący przepływ magii – unieszkodliwieni. Główne zadanie zostało
wykonane. Odbudowa i wylizanie ran zajmie trochę czasu, a w tym czasie Kirin
Tor będzie mógł wezwać posiłki, aby ostatecznie zmiażdżyć renegatów.
Gdy wylądował na ziemi, skierował się
ku Derwinowi i jego magom. Zatrzymał się gdy zdał sobie sprawę z tego, że idzie
sam. Spojrzał pytająco ku reszcie magów. Jedna
platforma to za mało? Ujrzał coś niemożliwego. Twarz Tamrisa była zastygłą
maską, mieszanką rozpaczy i gniewu jednocześnie. Ciało elfa drżało. Zehir
jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. Nie podejrzewał że elf może w
takim stopniu stracić panowanie nad sobą. Jeden z magów wskazywał ręką punkt na
horyzoncie. Młodzieniec podążył za nią wzrokiem i zamarł. Ku nim leciał
szafirowo-błekitny smok. Obawy młodego maga się spełniły. Niebieska Flota stoi za tym wszystkim… Nadlatują kłopoty. Ruszył
biegiem ku magom Derwina.
- SMOOOOOOOOOK!!! – krzyczał.
Jego wrzaski przyciągnęły uwagę starszego
maga. Utworzył zasłonę ognia która miała osłaniać ich odwrót. Tubalny głos
Derwina nie cichł ani na chwilę wykrzykując rozkazy i bezlitośnie poganiając
magów. Ruszyli z odsieczą magom Tamrisa, jednak coś szybko im to uniemożliwiło.
Niewidzialna bariera zablokowała im drogę. Łowcy magów którzy przedostali się
już przez ścianę ognia zaczęli ich gonić. Magowie Derwina byli odcięci od
swoich pobratymców. Donathan nie mógł
już ich osłaniać. Byli zdani na siebie. Ale reszta też nie miała łatwo.
Wyczuwając że to Tamris jest najniebezpieczniejszym celem, skupił się na nim i
odciął go od ewentualnej pomocy. Sześciu magów będzie miało z nim małe szanse. Sprytna z niego bestia…
Błękitny behemot zbliżał się z zawrotną
prędkością. Tamris, nie tracąc czasu zaatakował smoka lodowym pociskiem, ten
jednak wykonał unik w powietrzu. Zaczął krążyć nad nimi jak sęp nad ofiarą.
Magowie stali zatrwożeni czekając na jego następny ruch. Nagle smok zionął z
paszczy ciemnoszafirowym ogniem. Czarownicy rozbiegli się na wszystkie strony.
pewien pechowiec, gruby jak na maga, nie zdążył uciec i arkaniczny płomień
trafił go prosto w plecy. Nienaturalny ogień powodował nienaturalne szkody. Tak
jak zwykły płomień stopniowo zmienia płonącego w popiół, tak arkaniczny w ciągu
sekund obracał nieszczęśnika w coś mniejszego niż ziarenka piasku. Po kilku
sekundach, po pechowcu nie ostał się żaden ślad poza echem wrzasku. Zostało nas tylko pięciu… Smok wydawał
się jednak dopiero rozgrzewać. Drugi raz splunął ogniem w kierunku Tamrisa. Elf
cudem uniknął straszliwej śmierci. Zehir, wiedząc że magia arkaniczna nie
zadziała na lewiatana, zdecydował się na atak ogniem. Wymierzył płomienną kule
we smoka, ten jednak złapał ją w jedną z łap i rzucił z powrotem w kierunku
młodzieńca. O wiele potężniejszą. Zehir z przekleństwem na ustach zerwał się do
biegu. Cudem uniknął usmażenia przez własne zaklęcie. Pewien rudy mag próbował
tego samego, jednak mimo że jego czar nie został odbity, wcale nie miał więcej
szczęścia niż Zehir. Smok jakby znużony, zaatakował Tamrisa trzeci raz. Tym
razem wycelował idealnie. Wydawało że już po nim, ale wydarzyło się coś
niespodziewanego. Tuż nad elfem ogień rozszczepił się na dwie części i
spopielił jedynie kawałek gruntu wokół niego. Starajcie się nie obrywać za mocno, bo moi chłopcy sobie z tym nie
poradzą, usłyszał głos Donathana w głowie. Tamris, wiedząc że smok spodziewa się że jest martwy, wykorzystał
efekt zaskoczenia i zaatakował go pośpiesznie uformowaną lodową lancą. Przebiła
ona skrawek jego lewego skrzydła. Taka rana na pewno nie uniemożliwiała
behemotowi lotu, ale musiała wywołać spory ból, bo smok zdecydował się wylądować.
Zanurkował w kierunku ziemi, wprost w wychudzonego maga, który świadom że nie
zdoła uciec, chciał, aby jego ostatnim czynem było utrudnienie życia jego
zabójcy. Uformował lodowy kolec który wbił się w przednią nogę lewiatana. Ten z
bólu wierzgnął ogonem, niemal trafiając nim gnoma – kwatermistrza, ale w
ostatniej chwili teleportował się on na bezpieczną odległość. Poza nim zostało
trzech magów walczących ze smokiem: rudy czarownik, Tamris i Zehir.
Behemot znajdował się teraz na ziemi,
co trochę polepszało sytuację, ale pogarszał ją fakt że był wściekły. Bardzo
wściekły. Atakował całym ciałem, szponami, ogonem, paszczą a nawet skrzydłami.
Jednak jego gniew czynił jego ruchy mało precyzyjnymi, więc magowie unikali
jego ataków. Jeśli już smokowi udało się trafić któregoś z magów, Donathan
blokował cios magiczna tarczą. Jednocześnie uniemożliwiał im rzucenie
jakiegokolwiek zaklęcia, bo nawet jeśli nie musieli uciekać przed jego
uderzeniami, to zakłócał ich magię czarami. Trwał impas, i obie strony czekały
aż druga zrobi niewłaściwy krok w tym tańcu. W końcu jednak smokowi udało się
ich przechytrzyć. Wystrzelił pocisk czystej tajemnej energii w rudego maga, a
gdy ten uciekał przed eksplozją, załopotał potężnie skrzydłami. Podmuch tym
wywołany zwalił czarownika z nóg, a wtedy dopełnił dzieła arkanicznym
płomieniem. Tryumfalnie wbił się w powietrze, jednak w swojej euforii przegapił
jeden szczegół. Gnom, wykorzystując nieuwagę smoka, zaczął formować w rękach
potężną kulę ognia, i gdy smok rozkoszował się akurat lotem, wystrzelił ją
prosto w jego brzuch. Nie udało się mu go podpalić lewiatana, ale przypalił mu
łuski. Rozwścieczony smok runął prosto na gnoma. Ten stał, niezdolny ani rzucić
zaklęcia, ani uciekać. Nie miał też co liczyć na Donathana i jego magów, bowiem
brakowało im siły aby zablokować tak potężny atak. Zostało ich tylko dwóch.
Tamris uformował wielką, lodową kosę i cisnął nią w smoka. Zdarła ona łuski z
jego prawego boku i nadcięła skrzydło. Behemot osiągnął stan czystej furii.
Zaczął zamrażać elfa, jednocześnie zionąc w jego kierunku arkanicznym ogniem. Z
Tamrisa została jedynie lodowa rzeźba, bez żadnego kawałka ciała wewnątrz. Rysy
elfa były na niej idealnie odwzorowane. Na jego twarzy zamiast grymasu agonii,
widniał lekki uśmieszek, z odrobiną politowania, jakby miał zadrwić ze smoka i
jego nieudolności, a jednocześnie z
samozadowoleniem, jakby taki właśnie chciał być. Zostałem sam… uświadomił sobie Zehir. Zrobię to co powinienem był zrobić już dawno temu. Wydobył miecz i
ruszył ku smokowi. To co zrobił potem trudno było opisać. Wyglądało to jak
jakiś rodzaj tańca. Skoncentrował się na jednej rzeczy, usuwając z umysłu
wszystkie niepotrzebne myśli. Uderzenie.
Błyśnięcie. Iluzja. Błyśnięcie. Kula Ognia. Błyśnięcie. Uderzenie. Błyśnięcie.
Kula Ognia. Iluzja. Uderzenie. Błyśnięcie. Uderzenie. Iluzja…
Tańczył
tak ze smokiem, rozwścieczając go coraz
bardziej. Smok krwawił z wielu ran, ale wciąż nie
mógł złapać młodego maga. Zehir w ferworze bitwy nie zauważył nawet że bariera
zaczęła zanikać. Był całkowicie skupiony na smoku. Lewiatan jednak przechytrzył
w końcu młodzieńca, i zablokował umysł młodzieńca. Nie był w stanie rzucić
żadnego zaklęcia ani skupić się na niczym. Jednocześnie behemot wierzgnął
ogonem. Zehir próbował go przeskoczyć, jednak podmuch powietrza wytrącił go z
równowagi. Udało mu się skoczyć na tyle wysoko aby uniknąć pewnej śmierci, ale
upadł on przodem na ogon. Czuł jak kości jego lewej ręki i żeber łamią się.
Smok odrzucił go jakby był lalką. Gdy jednak leciał, zauważył dziwną rzecz.
Znikąd smoka poraziła ognista błyskawica. Widział jak smok drży w konwulsjach i
ryczy w agonii. Ogień palił mu mięso do kości. Chwilę potem, z błękitnego
lewiatana pozostał jedynie zwęglony, sztywny trup. Derwin! pomyślał Zehir, po czym zasłabł z bólu.
Rozdział 4.
W
ciemnym, zlodowaciałym korytarzu przechadzał się mężczyzna. Jego regularne
kroki przeszywały echem grobową ciszę. Ginęło jednak ono w rozległych salach i
szybko przemieniało się w głuche milczenie. Jedynym źródłem światła były
magiczne runy promieniujące słabym blaskiem, ale ciemności nie przeszkadzały
mężczyźnie. Kroczył z pewnością. W słabym oświetleniu trudno było określić wiek
człowieka. Oceniając po rysach, nie miał więcej niż pięćdziesiąt lat, jednak
jego włosy i broda miały kolor popiołu. Jego twarz była zmęczona i blada,
jednak to oczy były najbardziej przerażające. Widząc je, miało się wrażenie, że
ich właściciel już dawno temu przekroczył granicę szaleństwa. Jego ubranie,
kiedyś zapewne bardzo piękne, nie dawało mu prawie żadnej ochrony przed
wszechogarniającym zimnem, ale człowiek był niewzruszony.
Ciekawe
o co chodzi tym razem. Kolejne anomalie? zastanowił się mężczyzna. Wszedł
do obszernego pomieszczenia, którego sklepienie ginęło wysoko w górze. Sala nie
była tak mroczna jak korytarz, tajemny krąg na posadzce emitował niepokojący,
biały blask. Z hali prowadziło kilka korytarzy, każdy dokładnie taki sam jak
ten którym człowiek przybył. Mężczyzna westchnął po czym podszedł do centrum
kręgu. Złożył ręce, a po chwili wyleciała z nich mała, purpurowa kula. Uniosła
się ona nad jego dłońmi przez moment, a potem zalała pomieszczenie oślepiającym
światłem.
Gdy wszystko wróciło do normy, z
jednego korytarza wyłonił się groteskowy stwór. Wyglądał jak jakaś okropna
karykatura smoka. Monstrualne ciało spoczywało na czterech nogach, a stworzenie
poruszało się bardziej w sposób przypominający ohydnego magnataura niż jednego
z majestatycznych lewiatanów. Jego masywnego cielska nie pokrywały łuski lecz
ciemnogranatowa skóra, dlatego stwór nosił zbroję. Z jego pyska wydobyło się
warknięcie, ale nie zaatakował mężczyzny. Wydawał się wręcz jego bać. Człowiek
podszedł podszedł do kreatury z pewnością i bez strachu.
- Pokaż mi drogę – nakazał stanowczym
głosem.
Stwór niechętnie posłuchał i skierował się
ku jednemu z korytarzy. Mężczyzna ruszył za nim pogrążając się w rozmyślaniach.
Człowiek był magiem. I to potężnym.
Wcześniejsze życie poświęcał badaniom nad magią i studiom. Wspiął się wysoko w
hierarchii magów, swojego czasu niektórzy powiadali nawet, że może zostać
członkiem Rady Sześciu. Ale wszystko się zmieniło gdy wyruszył do Coldarry na
poszukiwania magini Telestry. Chłód i samotność niemal pozbawiły go życia.
Jednak wtedy odnalazł go Malygos. I pokazał mu Prawdę. Wtedy mężczyzna
zrozumiał, jak grzeszne życie prowadził do tej pory, na jakie niebezpieczeństwo
narażał świat. Lazurowy behemot wyjaśnił mu do czego prowadzi nieostrożne
używanie magii. A zwłaszcza to, co czynił Kirin Tor go przerażało. Byli
lekkomyślni i aroganccy, i dla dobra Azeroth musieli zostać unicestwieni. Tkacz
Zaklęć dał mu zaszczyt bycia liderem Oświeconych. Dokładniej, to współliderem.
- Ach… Urom… W końcu jesteś… - rozległ
się kobiecy głos znikąd. Mimo, że zdecydowanie należał do jednej osoby, wydawało
się ze wydobywa się z wielu ust.
Była jeszcze ona… Urom miał wątpliwości
co do jej wierności. Nie ulegało wątpliwości, że wykonuje dużą pracę, jednak
był prawie pewien że jej celem nie jest uratowanie Azeroth przed
nieodpowiedzialnymi magami. Jej nonszalancja działała mężczyźnie na nerwy. A
jej ciągłe poszukiwanie mocy czyniło z niej idealny przykład z czym walczyć. Mam nadzieję, że Malygos wie co robi…
-
Pokaż się, Telestro! Nie mam czasu na twoje sztuczki! - zawołał.
Kobieta ukazała się tuż przed nim.
Dygnęła z gracją i... sporą dozą przekory. Urom zacisnął zęby, widząc ten
ironiczny uśmieszek na jej bladej, elfiej twarzy. Choć skóra Telestry była
prawie śnieżnobiała, wydawać sie mogło, ze elfka znosi klimat o wiele lepiej
niż człowiek.
- Dlaczego wzywałaś? Jakieś problemy z
przepływem magii? – zapytał.
- Rośniemy w siłę. W tej chwili nasza
sieć obejmuje połowę kontynentu. Ale jest jeden problem.
- O co chodzi?
- Pamiętasz intruzów z Kirin Tor? Tych dowodzonych
przez Tancerza Zaklęć? – zapytała. Urom machnął ręką aby kontynuowała. – Wysłałam
przeciw nim swoich elitarnych łowców. Ten plan okazał sie totalną porażką.
Bledem było zlekceważenie Kirin Toru. - Dokończyła z goryczą.
- CO?!
- Do tego… do tego udało im się
uszkodzić nasz największy krąg w Tundrze, zmasakrować jedną trzecią jego
obrońców… i zabić Kanygosa.
- DOPUŚCIŁAŚ DO ŚMIERCI KANYGOSA?! –
wybuchnął – Dlaczego w ogóle Malygos ciebie oszczędził? Dlaczego dał władze tak
niekompetentnej osobie? - wyrzucał elfce. Zaczął nerwowo spacerować wokół niej,
mamrotając pod nosem. – Sam się nimi zajmę – powiedział, gdy trochę ochłonął –
Nie zawiodę Tkacza Zaklęć.
Urom ruszył wściekły najbliższym
korytarzem. Zgotuje intruzom niemiłą niespodziankę.
* * *
Po śmierci smoka magowie z Kirin Tor
byli zmuszeni do ucieczki. Ich
liczba spadła o połowę i nie byli już w stanie walczyć. Na szczęście Łowcy
odnieśli równie wielkie, jeśli nie większe straty. Nawet nie próbowali
kontynuować pościgu. Ekspedycja rozbiła obóz przy klifie rozpościerającym się
nad rzeką, której nazwy Derwin nie mógł zapamiętać. Byli przygnębieni brakiem
sukcesu. Udało się im na jakiś czas unieszkodliwić sługusów Malygosa, jednak
cena była ogromna. Stracili Tamrisa i dziewięciu innych magów, a większa część
pozostałych była ciężko ranna lub skrajnie wyczerpana. W najlepszym stanie był
Donathan i jego magowie osłonowi. Nawet
młody Ahsen nie uniknął obrażeń, pomyślał starszy mag. Westchnął zapatrzony
w księżyc. Nie spodziewał się, że będzie tak ciężko. Nie poradzimy sobie bez wsparcia. Musimy wezwać posiłki, a potem
wykurzyć ich stąd raz na zawsze, uznał. Po dokładnym przemyśleniu, miał już w
głowie jasny plan. Osoba którą
posłałby po pomoc musiałaby być w stanie wystarczająco dobrym aby dotrzeć do
Bursztynowej Loży, ale jednocześnie musiał to być ktoś bez kogo poradzili by
sobie w razie walki. Jednak w takim razie potrzebna by mu była eskorta. Derwin
skierował się do namiotu Donathana.
* * *
Bibliotekarz wyruszył o świcie. Derwin
wysłał z nim któregoś z młodszych magów. Z chęcią oddalili się od zagrożenia.
Starszy mag, nie marnując czasu, od razu po jego zniknięciu zaczął zajmować się
podstawowymi sprawami. Wielu z martwych magów pełniło ważne funkcje w
ekspedycji. Musiał wydzielić racje żywnościowe i zająć się rannymi.
Pogwizdując, wziął się do roboty. Wykonywanie prostej pracy, która nie groziła
utratą zdrowia lub życia poprawiła mu humor. Było trochę problemu z niektórymi
rannymi, jednak dzień zapowiadał się obiecująco. Na koniec udał się do namiotu
młodego Ahsena. Okazało się, że młodzieniec jest świadomy i rozmawia swobodnie
z czarodziejką zajmującą się jego ranami. Niektórzy magowie znający się na
anatomii potrafili scalać ze sobą tkanki i goić małe rany. Derwin dziękował
losowi, że w ekspedycji znalazła się osoba która potrafiła tę sztukę. Starszy
mag poczekał, aż kobieta skończy swoją pracę. Gdy wyszła, dając mu znak, że z
Zehirem wszystko w porządku, wkroczył do namiotu.
- Dobra robota, chłopcze. Gdybyś nie
rozproszył smoka, nie uszlibyśmy z życiem. – pochwalił młodzieńca. – Nie
zabiłbym smoka bez ciebie.
- No a jak? – odparł Zehir
- Ładną wdzięczność okazujesz za
uratowanie życia. – zganił go Derwin, po czym obaj parsknęli śmiechem. – Jesteś
w stanie chodzić? – zapytał. Młodzieniec skinął głową. – W takim razie
przejdźmy się.
Młody mag wstał i ruszył powoli za
starszym mężczyzną, który wyszedł z namiotu. Pierwsze kroki stawiał niepewnie,
ale szybko odzyskał formę.
- Lewą rękę masz złamaną w dwóch
miejscach. Wstrząs jaki wywołało uderzenie smoka uszkodził też na nowo twój
obojczyk. – poinformował go Derwin. – Radziłbym ci nie uczestniczyć w walce
wręcz.
W rozmowie przerwał mu jednak krzyki
innego maga, który gorączkowo pokazywał jakiś punkt. Gdy Derwin spojrzał w tym
kierunku, zobaczył samotnego człowieka. Szybko ruszył ku niemu. Mężczyzna był
ubrany w podniszczoną, granatową szatę, a na głowie nosił skrzydlaty hełm. Gdy
ujrzał starszego maga, zdjął go, pokazując siwe włosy i niezadbaną brodę.
Derwin wpatrywał się w niego przez chwilę po czym cofnął się zdumiony. Poznawał
tę twarz. Urom.
- Urom! – Zdołał wykrztusić Derwin. – Uromie,
myśleliśmy, że zginąłeś! Gdzieżeś się podziewał przez taki długi czas? Co się z
tobą działo? – wypytywał.
- Witaj, Derwinie. – odpowiedział po dłuższej chwili
drugi mag. – Ja… byłem w miejscu które jest sercem magii tego świata.
Zobaczyłem prawdę…
- Serce magii? Prawda? Co ty bredzisz?
- Mój mistrz pokazał mi jak zepsuty jest Dalaran i
śmiertelni magowie. W jakim grzechu się pogrążają i do czego doprowadzają ten
świat… - odparł roztrzęsiony Urom. – Magia nie może spoczywać w złych rękach.
Musi być pod opieką Malygosa i przez niego wybranych! – krzyknął. Zmieszani
magowie spojrzeli po sobie. Człowiek przed nimi był wyraźnie szalony. – Proszę
Derwinie, przejrzyj na oczy i zaprzestań tego szaleństwa! – Szkoda… Był z niego taki dobry mag i
człowiek, pomyślał Derwin. - Mistrz
chętnie przyjmie ciebie pod swoje skrzydła! – On jest szalony – stwierdził w myślach i wymienił spojrzenia z Zehirem. Młodzieniec był wyraźnie zakłopotany
zachowaniem Uroma. Muszę odpowiedzieć
delikatnie aby nie wzbudzić jego gniewu, uznał Derwin. Potem musimy jak najszybciej zwijać się stąd.
- To… ciekawa propozycja ale musze to przemyśleć –
odparł ostrożnie krępy mag – To dosyć przytłaczające. Daj mi czas na…
- Rozumiem. Niestety nie pozostawiasz mi innego
wyboru. – urwał mu Urom. – Nie pozostawiasz mi innego wyboru… - powtórzył z
łzami w oczach. – Czemu nie rozumiecie, jak wielką łaskę okazuje wam Tkacz
Zaklęć? Dlaczego jesteście tacy niewdzięczni?
Członkowie ekspedycji Kirin Tor ponownie spojrzeli
sobie w oczy. Trudno jest patrzeć na człowieka w tym stanie. Niespodziewanie z
ust Uroma wydobył się rozdzierający ryk. Magowie zrobili krok w tył gdy sługa
Malygosa wziął zamach i z jego rąk wydobyła się kula czystej tajemnej energii.
Próbowali od niej uciec, ale pocisk był zbyt szybki. Gdy znalazł się blisko
celu, rozprysł się na tysiące małych światełek, paląc i niszcząc tych którzy znaleźli
się na ich drodze. Czterech członków ekspedycji zostało obróconych w pył, a
paru zostało poparzonych. Magowie próbowali różnych zaklęć i ataków magicznych
ale Uroma nie tknął ani jeden. Co więcej, wiele z nich przechwycał i obracał
przeciw nim ze zdwojoną siłą. Nawet osławiona błyskawica Derwina nie odniosła
żadnego skutku. Gdy członkowie wyprawy stracili swój impet, Urom wypowiedział
tajemne słowo, uciszając swoich przeciwników. Zaczął on zbierać energie i
rzucać straszliwe zaklęcie. Ekspedycja Kirin Tor pogodziła się już ze swoim
końcem.
- Nie tak szybko! – rozległ się młodzieńczy głos.
Zehir ruszył do szarży, w obu rękach dzierżąc
katanę. Głupi młodzik… Próbować czegoś
takiego z ręką w tym stanie. Młodzieniec skoczył na zaskoczonego Uroma tnąc
w jego głowę. Jednak parę centymetrów od jego głowy ostrze zatrzymało się.
Młody mag zawisł zdumiony w powietrzu na parę sekund, po czym został ciśnięty
nad krawędź klifu. Derwin starał się wykorzystać nieuwagę i cisnął ognistą
błyskawicą w starego maga. Ten jednak mimo że sprawiło mu to widoczny trud,
odbił ją i nakierował na niedobitki ekspedycji, po czym zaczął dokańczać dzieła
ciskając ognistymi kulami. Krępy mag ledwo zdołał ich uniknąć. Gdy na pobliskim
wzgórzu zobaczył posiłki, sapnął z ulgą. Słono jednak za to zapłacił. Jedna z
ognistych kul trafiła go w nogi, spopielając je, a impet uderzenia odepchnął go
blisko brzegu rzeki.
- Derwinie… Mistrzu? – rozległ się zdumiony młodzieńczy
głos.
- Nie tak to miało być… - wykrztusił Derwin – Uważaj
na siebie… Leć – nakazał.
Zehir skinął głową, jednak starszy mag nie patrzył
już na niego. Jego wzrok przykuło pole
bitwy, albo raczej pole rzezi. Ujrzał arcymagini Evanor uwięzioną szczelnie w lewitującym
sześcianie. Czuł, jak ktoś bardzo intensywnie wysysa moc z otoczenia. Zobaczył
magów biegnących ku Uromowi, zwalniającymi coraz bardziej im bliżej niego byli.
Derwin zaklął, gdy zdał sobie sprawę co ten robi. Ogromu zebranej mocy i
umiejętności nabytych u Tkacza Zaklęć użył do spowolnienia upływu czasu i
wpędzeniu posiłków w pułapkę. Jego oblicze pozbawione było tego straszliwego,
szalonego wyrazu. Jego twarz była spokojna, a usta uśmiechały się lekko. Jednak
oczy były nieobecne.
W końcu Urom uwolnił zebraną przez siebie moc i
rozpętało się arkaniczne piekło. Derwin bezradny obserwował jak odziały które
miały rozwiązać ich problemy zostały schwytane w pułapkę. Evanor, nietknięta
przyglądała się bezsilnie stracie swoich ludzi. Po chwili eksplozja dosięgła
Derwina, i rozległ się straszliwy huk. Nie czuł żadnego bólu. Nie miał na to
czasu. Czuł jak jego ciało obraca się w pył.
Ach
ty sukinsynu…
Rozdział 5.
W
zimnej, krystalicznej wodzie unosił się mężczyzna. Był wysoki i smukły, a
czarne, zmoczone włosy przesłaniały mu twarz. Jego ubranie było całkiem mokre i
nie oferowało już żadnej ochrony przed zimnem. W końcu lodowaty prąd zniósł go
na brzeg rzeki. Chwilę po tym ocknął się i wstał chwiejnie. Odgarnął włosy i
odsłonił swoje przystojne oblicze.
Niech
go piekło pochłonie… pomyślał Zehir. Chcąc uciec przed Uromem i zdać raport
Kirin Tor, zaczął schodzić z klifu. Jednak potężna arkaniczna eksplozja
wstrząsnęła skałami i młodzieniec stracił chwyt, spadając do rzeki, która
porwała go swoim wartkim nurtem. Bolało go całe ciało, a uszkodzonych kości i
obitych mięśni nie był w stanie policzyć. Odwrócił się i zobaczył pobojowisko.
Wszędzie porozrzucane były bronie i zbroje. Blisko rzeki zobaczył dużo
drewnianych desek i metalowych sztab, niektóre spalone lub połamane. Wokół
leżało mnóstwo narzędzi. Skierował wzrok w inną stronę i ujrzał parę stosów
zwęglonych ciał. Przykuśtykał bliżej próbując zobaczyć do kogo należały. Po
dłuższej obserwacji zauważył że ciała należały do muskularnych, twardych istot.
Na niektórych elementach zbroi dało się rozpoznać charakterystyczny, czarny
symbol. Logo Hordy. Większość z nich to
orkowie, ale da się rozpoznać parę taurenów i trolli. Spojrzał na sztandar
ze złotym lwem na granatowym tle zatknięty obok stosu. Musiała się tu odbywać bitwa… Ale o co się toczyła? Patrzył to na
ciała to na materiały budowlane i wydawało mu się ze powinien wiedzieć, co się
wydarzyło.
Nie zastanawiał się jednak nad tym zbyt
długo. Na pierwszym miejscu postawił przetrwanie. Niejasno zdając sobie sprawę
z tego, że przemoczone ubranie jest jeszcze gorsze niż jego brak, ściągnął je i
ułożył drewno z budowy w stosik. Użył magii ognia w celu podpalenia ich i
położył ubrania obok ogniska by się suszyły. W międzyczasie zdarł sztandary
Przymierza i Hordy i zawinął je w taki sposób, by utworzyć z nich płaszcz. Nagle
jego wzrok przykuło coś migocącego na brzegu rzeki. Pokuśtykał z pośpiechem ku
temu i odkrył że jest to jego katana. Porwał ją łapczywie, ale gdy uniósł wzrok
ujrzał kogoś na drugim brzegu. Zobaczył, że po drugiej stronie rzeki stoi
troll, który też go widział. Wpatrywali się w siebie przez chwilę, po czym
Zehir zerwał się do ucieczki. Troll rzucił w niego włócznia, po czym zawołał
swoich pobratymców. Ahhh… Żeby w takiej
chwili… Jego obrażenia strasznie go spowalniały i utrudniały mu ucieczkę.
Niezdolny do szybkiego poruszania się, musiał uciekać ze sprytem. Trolle były
znane ze swoich mrocznych sztuczek i młodzieniec obawiał się, że mogły je
wykorzystać do szybkiego przekroczenia rzeki. Starał się kryć za stosami desek
lub ciałami aby go nie zauważyły. Było parę momentów gdy wykrycie było blisko.
Zehir nie miał możliwości z nimi walczyć, a nie wiedział czy uda mu się z nimi
negocjować. Gdy jednak próbował się rozejrzeć aby upewnić się czy groźba już
minęła, jeden troll zaszedł go od tyłu i objął całym ramieniem za szyje,
wyrywając z ręki maga katanę. Spanikowany młodzieniec szamotał się, usiłując
wydostać się z uścisku, ale troll tylko go zacieśnił. W końcu Zehir zebrał
swoje siły i rzucił słabe zaklęcie zamrażające na swojego agresora. Odniosło
ono jednak oczekiwany efekt i jego uchwyt osłabł. Mag wykorzystał okazję i
błysnął się za jego plecy. Kopnął trolla i odzyskał katanę. Uderzył go mieczem,
jednak jego cięcie było pośpiesznie i niedbałe. Zehir musiał uciec, aby nie
złapały go następne trolle. Uszedł kilkanaście metrów, ale wysiłek, połączony z
głodem i zimnem pozbawiły go sił. Ujrzał jednak jakiś oddział w oddali, w
którym rozpoznał wojowników Przymierza. To
może być moja nadzieja! pomyślał. Dał im sygnał kulą ognia wystrzeloną
niczym raca. Oby to zauważyli… Jednak
to zaklęcie wyczerpało resztki sił młodzieńca i padł zmęczony na ziemię.
* * *
Obudził się w ciemności. Podłoże pod
nim było zimne i nieprzyjemne. Wokół panowała absolutna cisza. Powietrze było
martwe. Wydało się to Zehirowi nienaturalne i zastanowił się, czy to jest prawdziwe.
Był jednak w pełni świadomy. Pogrążył się w rozmyślaniach, aż nagle rozbłysło
oślepiające światło. Gdy młodzieniec mógł znowu widzieć, osłupiło go to co
zobaczył. Pod jego stopami rozpościerało się całe Azeroth. Jednak widział nie
tylko jego powierzchnię, ale także to co skrywały podziemia. Nie był to
przyjemny widok. Gdy spojrzał na zachód, spostrzegł ogromne, uśpione ciało,
którego kończyny rozpościerały się na cały południowy Kalimdor. Wokół niego
krążyły setki tysięcy ogromnych owadów. W samym centrum jego zasięgu znajdowało
się straszliwe oko, jednak wydawało się że jest ono martwe. Na wschodzie
zauważył śpiące monstrum, jednak miało się wrażenie że widzi się jedynie jego
małą część. Na południu, na lądzie nie znanym magowi, głęboko pod ziemią leżało
martwe ciało o siedmiu głowach, które jednak żyły własnym życiem. Ale to na
północy znajdował się najstraszliwszy stwór. Był to potwór o tysiącu paszczach,
które obejmowały cały Northrend. Wydawało się że pożerały ten ląd od wewnątrz.
Dało się od niego wyczuć silną żądzę mordu. Był otoczony kreaturami prawie tak
straszliwymi jak on sam, będącymi karykaturą życia. Przerażony Zehir rzucił się
do ucieczki, ale nieostrożny wpadł w domenę piątego monstrum. Był pogrążony w
największej głębinie jaką można sobie wyobrazić. Sprawiał wrażenie na wpół
realnego…
- Zehirze! Zehirze, słyszysz mnie? –
rozległ się obcy głos.
Wciągnął go on do swojego królestwa. Otaczały
go znane młodzieńcowi nagi, jednak były one większe i straszliwsze niż te,
które dotychczas widział. Częścią orszaku potwora były też jednak dziwne stwory
o wielu mackach i owadzich kończynach. Pokazał on magowi koszmary nie z tej
ziemi…
- Zehirze! Zehirze!
Koszmary rozwiały się i przed
młodzieńcem ukazał się nowy obraz. Zauważył wielkiego mężczyznę u surowej
twarzy potrząsającego nim gwałtownie. Przekonany że to kolejna wizja, rzucił
się na niego. Mężczyzna uderzył go z wielką siłą. Powalony Zehir zaczynał
odzyskiwać zdrowe zmysły. Straszliwy sen skończył się. Mag spojrzał na tego,
kto nim potrząsał. Jego twarz była surowa i zmęczona, ale to po włosach
młodzieniec go rozpoznał.
-
Arghast…
- Dobrze cię znowu widzieć –
odpowiedział paladyn.
- Znowu ty… - wychrypiał Zehir, po czym
osunął się w sen, pozbawiony jednak jakichkolwiek snów.
* * *
Minęło parę dni od czasu, kiedy Arghast
uratował czarodzieja. Jego odział właśnie wracał zwycięski z potyczki nad rzeką
Darkbreeze. Rozbił żołnierzy Hordy budujących most i spalił efekt ich pracy.
Okazało się, że trolle, które napotkał Zehir, miały ponownie zabezpieczyć
miejsce budowy. Jednak na szczęście dla armii Przymierza, ich plan został
zniweczony. Kompania wracała tryumfalnie do Twierdzy Odwagi razem z młodym
magiem.
Ale ekspedycji Kirin Tor nie powiodło
się tak dobrze. Wszyscy oprócz samego Zehira zostali zabici przez łowców magów.
W tym też Derwin. A szkoda, całkiem
staruszka lubiłem. Mag próbował opowiedzieć Arghastowi o tym co się
wydarzyło, jednak ten nie wierzył mu zbytnio. Albo nie chciał wierzyć. Sama
wojna z Hordą i Plagą była dewastująca a trzeci wróg jeszcze pogorszyłby
sprawę. Tym bardziej wróg, wobec którego magia jest nieskuteczna… Żeby to wygrać będą potrzebowali nowych
sprzymierzeńców. Muszę zdać raport komuś z wyższego szczebla, pomyślał.
Zdecydował jednak, że nie będzie fatygował się do Dalaranu w takim stanie. Opłacę jeźdźca gryfa, aby powiedział im o
mnie. A potem opowiem im wszystko. Potem wrócę do Wschodnich Królestw. Uśmiechnął
się na myśl że nie będzie już musiał znosić niskich temperatur. Czuł też
satysfakcję z tego, że to on poinformuje Kirin Tor o nowym wrogu. To na pewno zapewni mi należny szacunek,
pomyślał z satysfakcją.
Jutro
wstanie nowy dzień dla wybrańca losu.