piątek, 31 października 2014

Warcraft - opowiadanie - Źródło zepsucia

Tytuł opowiadania: "Źródło zepsucia"
Autor: Arcane-Villain
Uniwersum: Warcraft
Kategoria: fan-fiction
Rok powstania: 2013 r.

Kilka słów: dość długie, całkiem porządne opowiadanie utworzone na potrzeby Role Playingu. Muszę przyznać, że w przeciwieństwie do poprzednich, ten fanfik zadowala mnie w 100%. Jest dość rozbudowany, i w miarę dobrze oddaje atmosferę świata Warcraft i miejsca, w któym akcja opowiadania się odbywa: lasu Felwood.
Akcja dzieje się w czasach World of Warcraft "vanilla", tuż przed wydarzeniami znanymi z dodatku "The Burning Crusade". Historia ta est z grubsza zgodna z lore świata Warcraft, choć zawiera kilka elementów, które w fabule były niedopowiedziane, tak więc zastąpione zostały moimi teoriami i spekulacjami.




Półmrok zapadał powoli nad bezkresną puszczą Ashenvale, barwiąc złocistą poświatą wierzchołki prastarych drzew. Po ciemniejącym na wschodzie niebie szybował ogromny kruk, jego czarne pióra mieniły się niczym opal seledynem, błękitem i zielenią w promieniach zachodzącego słońca. Ptak kierował się na północ, rozglądając się w morzu koron drzew za jakimś wyraźnym punktem na horyzoncie. Zakrakał głośno, gdy bystrym wzrokiem znalazł to, czego szukał – najwyższe drzewo w okolicy. Okazały jesion, którego smukły, szary pień górował nad innymi niemal dwukrotnie, choć drzewa w Ashenvale i tak należały do wyjątkowo wielkich i rozłożystych, o pniach grubych jak trzon wieży. Kruk zniżył lot i pokierował się w stronę jesionu, będącym siedzibą Strażnika Ordanusa i jego braci oraz sióstr, leśnych bożków i boginek, znanych jako Strażnicy Gaju i driady. Jednak to nie Ordanusa kruk dziś poszukiwał, rozejrzał się więc znów po polanie znanej jako Zacisze Raynewood, krążąc chwilę nad domem Strażnika, po czym znów obrał kierunek północny. Lecąc dość nisko, pod sobą miał stary, kamienisty gościniec oświetlony latarenkami dającymi łagodny, gwiezdny blask. Tym razem ptak był pewien, gdzie ma się udać, nie zbaczał więc z drogi wyznaczonej przez leśny trakt.
Kobieta oparta o pień przydrożnego drzewa zastrzygła nieznacznie długim, szpiczastym uchem  Jak wszyscy przedstawiciele jej gatunku, miała niezwykle wyczulony zmysł słuchu, przewyższając swoimi zdolnościami nawet leśne koty. Tym razem wychwyciła uchem szelest piór kruka oddalonego od niej o ponad kilometr, i to lecącego kilkaset metrów nad ziemią. Nie rozproszyły jej tysiące innych odgłosów, wiatr w koronach drzew, wycie wilków zbierających watahę na pierwsze nocne łowy, ptasie trele, pohukiwanie sowy, piski gryzoni, brzęczenie komarów ani też rytmiczne cykanie świerszczy. Słysząc, jak kruk się zbliża, czekała skupiona, choć całkowicie spokojna.
Wielki, czarny ptak ponownie zaczął zataczać w powietrzu kręgi, najpierw duże, potem coraz mniejsze. Zakrakał głośno, gdy ujrzał elfią kobietę opierającą się o drzewo. Wyglądała, jakby usnęła na stojąco, kruk wyczuwał jednak jej skupienie. Przyjrzał się jej dobrze z bezpiecznej odległości, zauważył, że była dość wysoka i ubrana w standardowe, lekkie uzbrojenie elfiej łowczyni: krótki, skórzany napierśnik z metalowymi wzmocnieniami, pierzaste naramienniki, pikowaną przepaskę i wysokie, lekkie i zgrabne, ale wytrzymałe buty odsłaniające palce. Przedramiona miała osłonięte karwaszami, dłonie cienkimi rękawiczkami. Na plecy zarzuciła długą pelerynę w ciemnoszarym kolorze przywodzącym na myśl górskie skały, oprócz tego uzbrojona była w długi łuk, krótki sztylet i kołczan ze strzałami o białych piórach. Białych – zupełnie jak opadające na ramiona łowczyni długie, proste włosy. Po dokładnych oględzinach, kruk zanurkował w dół.
Ptak usiadł na grubym konarze tego samego drzewa , o które opierała się elfka. Słońce zaszło już niemal całkowicie, na wschodzie pojawiły się już obydwa księżyce. W ich srebrzysto-niebieskim świetle pióra kruka zdawały się być turkusowe. Ptak znów głośno zakrakał kilka razy i zatrzepotał skrzydłami, łowczyni jednak uśmiechnęła się tylko pod nosem, nie odwracając się nawet, by zaszczycić kruka choćby spojrzeniem.
- Cóż, przynajmniej udało mi się przylecieć przed zachodem słońca.
- Owszem, godzina się zgadza. I wcale nie szkodzi, że jesteś o dwie doby za późno. – Odpowiedziała białowłosa elfka nie odwracając się.
Na tym samym drzewie, na konarze siedziała kobieta w prostej, zielono-brązowej szacie i płaszczu z liści narzuconym na ramiona. Blask wschodzących księżyców oświetlał jej ni to niebieskie, ni zielone, długie aż za pas włosy podtrzymywane pierzastą opaską.
- Widzę, że nie udało mi się ciebie zaskoczyć. – Rzekła z udawanym wyrzutem. Białowłosa łowczyni zaśmiała się tylko.
- Gdy tylko usłyszałam, że będzie mi towarzyszył uzdolniony druid, postarałam się poznać jego imię. Kiedy już dowiedziałam się, że będę miała do czynienia z tobą… cóż, przygotowałam się na to, że zaczniesz stroić żarty. Miło cię znów widzieć, Sylanno.
- Wzajemnie. Nie masz mi za złe, że musiałaś czekać?
- Czym jest dzień czy tydzień wobec wieków? Nie należymy wszak do Krótkowiecznych, nie przystoi nam niecierpliwość. Nie zapominaj także, że podstawą szkolenia łowcy jest przyuczenie go oczekiwania godzinami, a nawet dobami niemal w bezruchu. Mimo wszystko mogłabyś jednak zaprzyjaźnić się bliżej z punktualnością. Tym razem czas nie jest po naszej stronie.
- Wybacz, Vaenni. – Odparła Sylanna, przerzucając swoje bujne, faliste włosy przez ramię. – Mieliśmy wiele do zrobienia. – Rzekła, nie tłumacząc się za wiele. Zapadła chwila milczenia. Druidka zaczęła powoli, jakby machinalnie zaplatać włosy w warkocz. Vaenni natomiast wydała z siebie cichy, przeciągły gwizd, zmieniający tonację raz na wyższą, raz na niższą, przypominając tym ptasi śpiew. Powtórzyła to trzykrotnie. Gdy tylko ostatni ton dobiegł końca, z głębi lasu wybiegł pokaźnych rozmiarów wilk o białym futrze i dzikich, błękitnych oczach. Był prawie dwa razy większy od wilków ze Wschodnich Królestw, bowiem wilki z Kalimdoru – podobnie, jak te, które żyły w Northrend – przewyższały znacznie rozmiarami i siłą swoich skarlałych krewniaków z ludzkich i krasnoludzich krain. Ten zaś osobnik należał do rasy największych na tym kontynencie śnieżnych wilków z gór Winterspring. I łasił się właśnie do elfiej łowczyni o włosach równie białych jak jego futro.
- Przedstawiam ci moją towarzyszkę, Lasorę. – Wilczyca, słysząc swe imię, machnęła puszystą kitą.
- Piękne zwierzę. – Pokiwała z uznaniem Sylanna. - Wnioskuję, że po Hyjal przebywałaś w Winterspring?
- Tak. Ja również miałam swoje do zrobienia. W dodatku lodowate, górskie powietrze… ono na swój sposób oczyszcza. To był mój powiew świeżości, coś, czego potrzebowałam po prześladującym mnie wciąż odorze piekielnego ognia, spalenizny, demonicznego jadu i całej tej zgnilizny przyniesionej tu przez Plagę i Legion.
- Rozumiem cię doskonale. I nawet trochę ci zazdroszczę. – Odparła Sylanna. Po czym lekko i jakby od niechcenia zeskoczyła z gałęzi na ziemię uginając lekko nogi w kolanach, nie wydała przy tym prawie żadnego odgłosu. Wyprostowała się, otrzepała szatę, przygładziła długi warkocz. Kiwnęła do przyjaciółki sprzed lat.
- Na północ?
- Na północ.
- Byłaś już tam po Inwazji?
- Nie, unikałam tego miejsca, to oczywiste.
- Jak większość z nas. Nie możemy jednak wiecznie uciekać. Szmaragdowy Krąg nas oczekuje. Ruszajmy. – Sylanna sięgnęła po gałąź pobliskiego krzewu, a on po chwili oddał ją jej ochoczo na tyle, na ile rośliny potrafią okazywać tego typu uczucia. W dłoni druidki gałąź stała się żyjącym, obrośniętym bluszczem i liśćmi kosturem sięgającym elfce do ramion. Podpierając się nim – chociaż oczywiście wcale nie musiała tego robić – zrobiła pierwszy krok naprzód, oglądając się na Vaenni. Łowczyni ruszyła za nią, a za obydwiema kobietami podążyła wilczyca o futrze barwy śniegu i lodowato błękitnych oczach.

*        *        *

Po trzech dniach szybkiego marszu, przerywanego jedynie bardzo krótkimi postojami potrzebnymi na chwilę wytchnienia, dwie elfki i śnieżna wilczyca dotarły ku granicom obecnego Ashenvale. Krajobraz zmieniał się powoli już od jakiegoś czasu, było nienaturalnie cicho, jakby pouciekały stąd nie tylko zwierzęta lądowe i ptaki, ale nawet wiatr wydawał się unikać tego miejsca. Okoliczne rośliny wyglądały coraz bardziej niezdrowo, wiele było już martwych, pousychanych, większość jednak trawiła nieznana, dziwna choroba tajemniczego pochodzenia. Przydrożne żyjące latarenki, w których zazwyczaj tlił się przyjemny dla oka, łagodny, księżycowy blask, pozagasały, w innych upiornie migoczące światło przybrało zjadliwy kolor piekielnego, jaskrawozielonego ognia. W lesie panował dojmujący smutek, to wszystko było jednak niczym w porównaniu z tym, co czekało podróżniczki jeszcze kawałek przed nimi, na północy.
Dalej na północ bowiem krajobraz coraz bardziej dowodził, dlaczego tę niegdyś najpiękniejszą część północnego Ashenvale nazywano teraz Felwood, Spaczonym Lasem, a nazwę tę wymawiano szeptem, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Wiatr nie wiał tu już praktycznie wcale, co potęgowało tylko panujący wszędzie potworny zaduch, odór demonów, choroby i zepsucia. Zatęchłe powietrze spowiła ciemna, zielonkawa mgła, nie dopuszczając prawie w ogóle żadnego światła, lecz nawet te promyki słońca czy księżyca, którym udało się przebić przez nią, traciły swą łagodną, zbawienną postać, przypominając raczej światło z czaru rzuconego przez jakiegoś demonicznego czarnoksiężnika. Najstraszniejsze jednak było to, co stało się przyrodzie. Gleba była bowiem zatruta, woda we wszystkich jeziorach i rzekach zmieniła się w plugawy, jadowity kwas, a gęste bąble na jej powierzchni pękały leniwie, uwalniając cuchnącą, żrącą rosę. Wszystkie rośliny, od najmniejszych mchów, po najbardziej okazałe drzewa, zostały strawione przez wypaczającą je chorobę, wykrzywiając się upiornie, jak gdyby w cierpieniu. Prawdziwy ból nie ominął jednak przede wszystkim zwierząt. Wszystkie ucierpiały, dotknięte wścieklizną, gangrena toczyła ich poranione kwasem – lub poprzez inne bestie – ciała, z oszalałych oczu sączyła się szarożółta lub zielonkawa ropa. Nawet Plaga w Lordaeron nie zdołała poczynić takiego zbezczeszczenia natury, tam bowiem przynajmniej owady i grzyby miały się dobrze, a sama przyroda prędzej lub później zwalczyłaby zgniliznę pozostałą po nieumarłych i w ciągu kilku pokoleń umęczona ziemia wydałaby z siebie nowe życie. Felwood natomiast… cóż, wielkiej trzeba potęgi, by tak wielkie i trudne – jeśli nie prawie niemożliwe – do naprawienia szkody poczynić w tym ogromnym, starożytnym, uświęconym przez półbogów lesie. Jednak potęga Legionu była wystarczająca, a Tichondrius oraz jego Strażnicy Zagłady wiedzieli, co robić, by osłabić moc Nocnych Elfów, tak przecież zależnych od otaczającej Drzewo Świata ziemi, z którą żyły w symbiozie.
Takie rozważania snuła każda z elfek, czując w sobie gniew, rozpacz, przygnębienie, wstręt i żądzę zemsty. Była to przecież kiedyś północna część Ashenvale, ich dom od eonów, dom, o który dbały i troszczyły się ze wzajemnością. Szczególnie Vaenni, gdy tylko jej oczom ukazał się pędzący przed siebie w bezmyślnym szale wilk, ryś czy niedźwiedź ogarnięty wścieklizną, natychmiast chwytała za łuk i skracała męki zwierzęcia. Potem z pewnym obrzydzeniem, lecz i żalem nad nieszczęsnym stworzeniem, wyjmowała strzałę z trupa. Nie bała się choroby, Nocne Elfy bowiem nawet po utracie nieśmiertelności wciąż były odporne na większość zaraz. Obawiała się jedynie o Lasorę, nie pozwalając jej gonić za żadną istotą ani też podchodzić do zwłok. Wilczyca więc jedynie szła na w pół ugiętych nogach, ze stulonymi uszami, powarkując cicho.
- Gdybym tylko… gdybyśmy tylko mogli uczynić cokolwiek dla tego lasu. Jak i dla wszystkich tych miejsc ogarniętych przez zepsucie. – Zaczęła cicho Sylanna.
- Czy to w ogóle możliwe?
- Teraz z pewnością nie. Nawet, gdyby zebrać wszystkich druidów, nie uleczylibyśmy całego lasu. Moglibyśmy jedynie próbować uzdrawiać pojedyncze miejsca, przesuwać granicę zepsucia ze wszystkich stron… wtedy byłaby szansa na to, by cokolwiek uzyskać. Ale, gdyby powrócił wielki shan’do… i gdyby żył Cenarius…
- Nie zapominaj o źródłach zepsucia. Splugawione Księżycowe Studnie, zatruta woda i gleba, sekty satyrów dokładających wszelkich starań do tego, by zepsucie się rozprzestrzeniało. Będziemy potrzebowali całych oddziałów, sami druidzi wiele nie wskórają. - Umilkła na chwilę, rozglądając się. - Szmaragdowe Sanktuarium powinno być niedaleko.
- Nie wydaje ci się, że do tej pory było jakoś tak… za cicho?
Vaenni zastanowiła się.
- Wiedzą o naszym przyjściu. Może ktoś strzegł drogi z ukrycia. Nie wydaje mi się, że ktokolwiek nas śledził. Zresztą, jeśli żadna z nas niczego by nie usłyszała w tej głuszy, węch Lasory nie zawiedzie nigdy. Nawet w tym całym smrodzie.
- Nie wątpię.
W okolicy jednak nie było żadnego posterunku, obozu ani nawet ścieżki, która mogłaby gdziekolwiek prowadzić. Vaenni klęła pod nosem, rozglądając się nerwowo, Sylanna natomiast zastanawiała się gorączkowo. Czy przegapiły cokolwiek po drodze? Niemożliwe. Szmaragdowe Sanktuarium miało znajdować się bardzo blisko południowych krańcow Felwood, w miejscu, którego spaczenie nie dotknęło jeszcze najciężej. By tam dotrzeć, należało minąć ruiny starożytnego miasta sprzed Rozbicia, Morlos’Aran, leżącego po prawej stronie gościńca, oraz obozy plemion Martwego Lasu, tych nieszczęsnych furbolgów, które nie zdołały oprzeć się szaleństwu. Dalej na północ była już tylko pewna śmierć, wątpliwe było bowiem, by komukolwiek udało się w tych czasach dotrzeć starym gościńcem do Winterspring, Moonglade czy Hyjal – teraz trzeba było szukać alternatywnych, zazwyczaj morskich lub powietrznych dróg.
Wszystko więc wskazywało na to, że Szmaragdowe Sanktuarium musiało leżeć bardzo blisko miejsca, w którym zatrzymały się właśnie obydwie elfki.
- Zasłona cienia. – Powiedziała nagle Vaenni. – Skoro i my narzuciłyśmy na siebie ten kamuflaż, oni także musieli ukryć posterunek, by nikt obcy nie mógł go tak łatwo wykryć i napaść.
- Jestem pełen podziwu dla twojego sprytu, łowczyni. – Rozległ się niski głos za ich plecami. Kobiety odwróciły się szybko. Przed nimi stał elf o ponurej twarzy i długich, zielonych włosach związanych w koński ogon. Za pasem miał zatkniętą krótką, nabijaną ćwiekami buławę. – Tenell Leafrunner.
- Lasora! Gdzie się podziała?! – Krzyknęła nagle Vaenni.
- Wilk? Nie martw się, łowczyni. Pobiegł za węchem, by szukać Sanktuarium, prawdopodobnie miał wrócić i poprowadzić was obie. – Jakby na potwierdzenie jego słów Lasora wybiegła z leśnego gąszczu i szczeknęła chrapliwie kilka razy.
- Za mną. – Rzucił elf. Vaenni i Sylanna ruszyły jego śladem ścieżką, której nie było widać z głównej drogi. Nie zaszli daleko, gdy ich oczom ukazał się posterunek. Znacznie mniejszy niż byłoby to konieczne w tak niebezpiecznym miejscu. I zupełnie nieobwarowany. W zasadzie składał się tylko z kilku elfich domów, budowanych z żywych drzew rosnących i uginających się wedle woli budowniczego, a także z taureńskich skórzanych tipi. Nic dziwnego, że był ukryty tak dokładnie nawet przed Nocnymi Elfami.
         Tenell zaprowadził kobiety do osób, które wydawały się dowodzić tym niewielkim posterunkiem. Byli to druidzi: elf, Kelek Skykeeper, i starsza, nobliwa taurenka, Greta Mosshoof. Taurenka rozumiała doskonale darnassiański, jednak był to język trudny w wymowie dla większości obcych ras, o śpiewnym brzmieniu, skomplikowanej gramatyce i charakterystycznym akcencie, do której zwłaszcza pyski taurenów – podobnie jak furbolgów – kompletnie nie były przystosowane. Żeby więc nie robić przykrości taurence, każdy z elfów porozumiewał się prostym i nieco szorstkim, ale miłym dla ucha językiem taurahe.
- Meldujcie. – Rzekła Sylanna po krótkiej wymianie powitań i pozdrowień, pozbawionej zbędnych w tej sytuacji uprzejmości.
Greta Mosshoof zaczęła swoją opowieść o ostatnich coraz częstszych napadach satyrów. Stwory te miały zapuszczać się w swych łowach aż do Ashenvale, porywając elfich zwiadowców, wartowniczki i druidów. Tych ostatnich wyciągano nawet siłą z kurhanów, wciąż śpiących. Satyry nie zabijały nikogo, ograniczały się jedynie do pojmań. Podobno widywano nawet...
- Mroczne Łona. - Dodał Kelek Skykeeper. - Wiedźmy Cienia znane także jako Czarne Wdowy.
- Mroczne Łona! - Powtórzyła przejęta zgrozą Vaenni. - Dziesiątki lat minęły, odkąd ostatnio spotkałam którąkolwiek z nich!
Greta z Kelekiem kontynuowali swoją opowieść. Czarne Wdowy były niegdyś elfkami, jak satyry, większość z nich należała do dawnych Wysoko Urodzonych. Stanowiły żeński odpowiednik satyrów, o tyle niebezpieczny, że nie uległy fizycznej transformacji. Wciąż wyglądały jak elfki, piękne, lecz w demoniczny sposób. Ich oczy lśniły intensywnie amarantowym lub zjadliwie zielonym światłem, a skóra przybierała barwę stalowoszarą, ciemnopurpurową lub też bardzo bladą, prawie białą. Były to elfie sukkuby-wampirzyce, wyspecjalizowane w uwodzeniu mężczyzn, a także w wysysaniu energii na sposób piekielnych ogarów czy nawet Nathrezimów. W charakterze zaś i metodach działania przypominały bardzo satyry, z którymi to bardzo często łączyły się w sektach jak i parzyły się z nimi, oddając się wynaturzonym cielesnym uciechom. Ujawnienie się tych przerażających istot oraz wzmożona aktywność satyrów było ogromnym zagrożeniem dla elfów mieszkających na północy Ashenvale.
- Dlatego właśnie wyruszacie jedynie we trójkę. Tylko niewielki oddział zwiadowczy może pozostać niezauważony przez satyry i Czarne Wdowy. Posłaliśmy już po posiłki z Ashenvale i Darkshore, musimy jednak wiedzieć, co dokładnie planują satyry i jak duża jest liczebność wroga. - Dokończyła Greta Mosshoof. - Przedstawiam wam mojego ucznia, Makato, będzie wam towarzyszył i posłuży silnym ramieniem.
Do tipi wszedł jeden z taurenów, który uprzednio stał na warcie przed namiotem. Ogromny, o płowej, nakrapianej brązowymi plamami sierści, składający się głównie z twardych jak stal mięśni, wielkich, zakrzywionych rogów i misternie splecionych warkoczyków – Vaenni zastanawiała się, jak zdołał on zapleść je swoimi trzema grubymi palcami. Tauren miał kolczyk w nosie, pokaźne, złote koło, złote były także obręcze na jego rogach. Poza napierśnikiem, skórzanym pasem, karwaszami i biodrową przepaską był praktycznie nagi. Wyposażony był w dwa małe tomahawki do rzucania, bumerang i duży topór, za pasem zaś miał zatkniętą sakiewkę o tajemniczej zawartości.
- Makato z klanu Runicznego Totemu, druid Kręgu Cenariońskiego. Do usług, moje panie.
- Druid! Świetnie. - Odparła Sylanna. - W czym się specjalizujesz?
- W sztuce Równowagi. Oprócz tego potrafię także nieźle przyłożyć. - Wskazał na topór i odsłonił zęby unosząc jednocześnie brwi, co u taurenów oznacza uśmiech. - Myślę, że moje zabawki nie pogardzą smakiem satyrzej krwi. Tymczasem odpoczywajcie, panie, wyruszamy o świcie.

*        *        *

Nastał świt. Mroczny i ponury, prawie wcale nie różnił się od reszty nocy. Sylanna, Vaenni i Makato przystąpili wraz z resztą posterunku do wspólnego posiłku, składającego się głównie z suszonego mięsa, owoców i sera z jeleniego mleka. Przeżuwali go bez przyjemności, przytłoczeni atmosferą okolicy i świadomością czyhającego zewsząd zagrożenia.
- Tak dawno... tak dawno tego nie czułam... - Mruknęła Sylanna pod nosem, na wpół do siebie.
- Co masz na myśli? - Spytała Vaenni.
- Nie zdążyłam się jeszcze przyzwyczaić do uczucia głodu. Czułam go zaledwie kilka razy w życiu, i to wyłącznie wtedy, gdy musiałam nabrać sił po ciężkiej bitwie czy innym wysiłku. Ostatni posiłek jadłam pod Hyjal, a potem cóż... głównie hibernowałam.
Makato przysłuchiwał się zaciekawiony. Zawsze zastanawiał się, czy nie tak dawno jeszcze nieśmiertelne Nocne Elfy muszą jeść i pić. Nie przerywał jednak elfkom rozmowy.
- Mnie także trudno było do tego przywyknąć. Ale jesteśmy teraz śmiertelne, potrzebujemy jedzenia, wody, snu jak wszystkie inne ludy. Nawet, jeśli możemy obyć się bez tego znacznie dłużej. Mamy wszak przed sobą jeszcze wiele wieków życia, jeśli dobrze pójdzie. – Łowczyni uśmiechnęła się krzywo.
Po skończonym posiłku przyszedł czas na ostateczne przygotowania. Vaenni naostrzyła sztylet, naoliwiła łuk, wypastowała buty i wyprostowała lotki strzał. Makato zaś zajął się malowaniem, zarówno drzewców swojego sprzętu, jak i własnego ciała. Poświęcił krótką chwilę na odpalenie fajki, do której wsypał szczyptę tajemnych proszków ze swojej sakiewki, zaproponował elfkom zaciągnięcie się, obydwie jednak odmówiły. Elfy z całego świata rzadko kiedy potrafiły docenić smak dymu z fajki czy cygara. Makato wzruszył więc ramionami i zaciągnął się, wznosząc swoje myśli do przodków i prosząc ich o powodzenie w misji.
Gdy wszystko było już gotowe, drużyna wyruszyła kierując się wskazówkami ponurego, bladego Tenella. Ich celem miały być klify na zachodzie Felwood, dokładnie tam, gdzie zatrute strumienie mieszały się z górskimi wodospadami tryskającymi po skałach wprost do wybrzeża Darkshore, leżącego na nizinach u stóp gór Spaczonego Lasu. To właśnie tam ginęli bez śladu wszyscy ci śmiałkowie, którzy wyruszali na poszukiwanie obozu satyrów. Bez wątpienia więc tam właśnie należało się udać.
Trójka, z Lasorą właściwie czwórka, szła w milczeniu. Ominęli obóz furbolgów z plemienia Martwego Lasu, niemal cudem unikając wykrycia przez ich tropicieli. Z kilkoma furbolgami daliby radę, lecz gdyby napotkali ich większy oddział, nie zdołaliby wygrać bitwy z nimi. Niedźwiedzioludy same w sobie były niezwykle silnymi stworzeniami, zaś po ogarnięciu wścieklizną stanowiły śmiertelnie niebezpiecznych przeciwników. Na granicy ich ziem tu i ówdzie można było ujrzeć wiszące na drzewach rozkładające się zwłoki innych furbolgów, prawdopodobnie tych z plemienia Leśnej Paszczy, jednego czy dwóch elfów, a także kilku satyrów. Nawet oszalałe furbolgi nigdy nie sprzymierzyły się z demonami, to była zawsze jakaś nadzieja. Mimo wszystko jednak wciąż były bezlitosne, a trupy intruzów, którzy wtargnęli na ich terytorium były na to wystarczającym dowodem. Drużyna oddaliła się od tej granicy, jednak Sylanna dokładnie zanotowała sobie w pamięci dziwny fakt, że zwłok nie pożerały żadne larwy ani padlinożerne ptaki, a wokół nich nie kłębiły się muchy. Uszy elfki odebrały jednak jakiś cichy, ledwie słyszalny odgłos czegoś, co nie powinno tutaj być... Spojrzała znacząco na Vaenni, ta kiwnęła lekko głową na znak, że i ona to słyszała. Nie mówiły nic Makatowi, domyśliły się bowiem, że lepiej będzie nie dawać po sobie poznać, że najprawdopodobniej są śledzeni...
Makato w milczeniu prowadził elfki zapomnianą leśną ścieżką, od dawna już nieużywaną. Mięśnie miał napięte, a po wyrazie pyska wyraźnie było widać, że zachowywał całkowitą czujność. Mimo to albo nie wiedział, że za drużyną podąża ktoś obcy, albo też nie chciał elfkom nic mówić. Vaenni obserwowała go cały czas, próbując odgadnąć myśli i zamiary taurena. Wykonywał rozkazy Kręgu Cenariońskiego, ale był także członkiem klanu Runicznego Totemu podległemu Hordzie. Komu dochowa wierności? Od początku mu nie ufała, choć traktowała go z chłodną uprzejmością tak, jak on ją i Sylannę, lecz odkąd usłyszała istotę, która najwyraźniej tropiła całą drużynę, jej podejrzenia przybrały na sile. Tajemniczym tropicielem nie mógł być bowiem furbolg, poruszały się one szybko i pewnie, lecz z charakterystyczną dla niedźwiedzi niezgrabną ociężałością. Odgłosy racic satyrów rozpoznałaby od razu, nie mógł być to więc żaden z tych demonów. Istota, która ich śledziła, musiała być znacznych rozmiarów, ale smukła i zgrabna, poruszająca się lekkim krokiem, co ważne, stopy miała bose, ewentualnie okryte bardzo lekkim obuwiem. Opcje były więc dwie: mógł to być albo elf, albo troll, czy też raczej trollica, sądząc po prawdopodobnej masie istoty. A ponieważ Mroczne Trolle wcześniej zamieszkujące rejony dzisiaj znane jako Felwood, zginęły albo wyniosły się do Darkshore, musiał być to Dżunglowy Troll - te zaś nigdy nie występowały tutaj naturalnie.Wszystkie one służyły Hordzie. Czy Makato o tym wiedział? Jeśli nie, to po czyjej stanie stronie, gdy ów domniemany troll ich zaatakuje?
         Sylanna wyczuwała napięcie przyjaciółki, pełna troski o to, czy jej podejrzenia nie wywołają wewnętrznego konfliktu w drużynie. Sama nie uważała, by Makatowi nie należało ufać. Taureni i Nocne Elfy nigdy nie wchodzili sobie w drogę, tak więc żyli od wieków w pokoju, obie rasy zaś łączyło podobne podejście do druidyzmu i natury, czcili nawet tych samych bogów. Fakt, sprzymierzyli się z orkami, ale z tego, co się orientowała, wielu taurenów wciąż nie mogło wybaczyć zamordowania Cenariusa, potępiali także wszelkie działania klanu Wojennej Pieśni w Ashenvale. Z elfami walczyli tylko wtedy, gdy zaistniała taka konieczność lub z rozkazu wyższej instancji.
Zajęta myślami, próbowała nie zwracać uwagi na ohydny smród dobiegający z pobliskich bajor wypełnionych po brzegi zielonym, bulgoczącym kwasem. Nad powierzchnią gęstniała zielonkawa, żrąca mgła, podrażniająca śluzówki nosa i oczu. Przy brzegu jednego z nich dostrzegła zwłoki czarnego lisa, w połowie przeżarte aż do kości bielejących w ciemnym błocie. Truchło obmywane było przez powolne, leniwe fale, które nie wiadomo, skąd tam się wzięły, gdyż w całym lesie w ogóle nie wiał wiatr. Zresztą, fale sprawiały wrażenie, jak gdyby żyły własnym życiem, uparcie pochłaniając lisa centymetr za centymetrem.
         Nagle rozległ się przeraźliwy, gardłowy warkot przerywany panicznym szczekaniem.
         Obie elfki i tauren odwrócili się błyskawicznie. Ich oczom ukazała się Lasora, która wydawała się szczekać na kupki błota i śluzu, odsuwając się od nich z przerażeniem. I nic dziwnego - bryły śluzu bowiem poruszały się, jak gdyby były żywymi istotami. Potworność tej aberracji przerastała nawet najgorsze widoki, jakie mieli okazję ujrzeć walcząc z demonami pod Hyjal. Zewsząd otaczał ich ożywiony muł pełznący bezmyślnie w ich stronę.
- Lasora! Wycofaj się! Zostaw! - Zakrzyknęła Vaenni do wilczycy. Żałowała, że zabrała ją ze sobą w to miejsce, gdyż wadera mimo swojej wielkiej przydatności bojowej w starciu z żywymi przeciwnikami, miała nikłe szanse, gdy w grę wchodziły żywiołaki i ich anomalie. W tym czasie niewiele myśląc posłała strzałę, zagłębiła się ona po lotki w glucie, który zaczął wchłaniać także i pióra. Gdy przyjrzała się bliżej, dostrzegła, że jest półprzezroczysty i zawiera w sobie mnóstwo śmiecia, jak połamane strzały, kości, a nawet coś na kształt mohawka. Zrobiło się jej niedobrze. Uświadomiła sobie, że posyłanie zwykłych strzał przeciwko takiemu wrogowi nie ma żadnego sensu i jest jedynie marnotrastwem, sięgnęła więc po swoją cenniejszą broń - strzały o grotach ze szczerego srebra. Magicznego metalu, cenniejszego nawet niż mithril, który także był szlachetniejszą odmianą srebra, idealną bronią przeciwko nieumarłym i worgenom z Ashenvale. Chuchnęła na nią, po czym strzeliła ku szlamowi, który niemal dotykał pięt Sylanny zajętej wspomaganiem Makata, który raz za razem dzielił gluty swoim toporem na mniejsze krople.
         Gdy grot ze szczerego srebra zagłębił się w szlamie, ten gwałtownie zatrząsł się niczym galareta, po czym z sykiem wsiąkł w glebę, pozostawiając po sobie wszystko, co wcześniej wchłonął i, czego nie zdołał przeżreć kwas. To szczęście, że przynajmniej tak cenne strzały nie marnowały się.
Niestety, dzielone przez Makata gluty, wciąż zachowywały zdolność poruszania się, poskutkowało to więc większą ilością małych i trudnych do uchwycenia celów. Sylanna i tauren, pozbawieni władzy nad tutejszą wypaczoną naturą, mieli tylko jedną opcję. Sylanna wyciągnęła zza pasa dwie fiolki z wodą z Księżycowej Studni, Makato zaś sięgnął po szczyptę pyłu z jednej ze swoich sakiewek. W końcu to, czego nie dało się zwalczyć sztyletem czy toporem, zostało zneutralizowane przez właściwości szczerego srebra, magiczną, uświęconą blaskiem Elune wodę elfów i tajemny druidzki pył rozsypany przez taurena. Po pełzającym szlamie zostały już tylko skwierczące kałuże.
- Co to było, do demona? - Spytała Sylanna, ocierając pot z czoła.
- Anomalia. Aberracja. Nazywaj to, jak chcesz. Coś w rodzaju żywiołaka szlamu. - Odparła Vaenni. - W ostatnich czasach nic mnie już nie zdziwi. Podobno ostatnimi czasy sporo narobiło się tego plugastwa, ale nie miałam jeszcze okazji widzieć tego na oczy. - Odwróciła się do Makata, celując w niego łukiem. - A teraz ty, spowiadaj się.
- Vaenni, na Elune! - Upomniała ją druidka. Łowczyni zignorowała ją.
- Komu służysz, Makato z klanu Runicznego Totemu?
Tauren zmarszczył brwi, z nosa buchnęła mu para.
- Sugerujesz, że ożywiłem muł ze splugawionego jeziora? Nie jestem mrocznym szamanem ani czarnoksiężnikiem. Jestem druidem.
- Nie o to chodzi. Od dwóch dni słyszę, jak ktoś podąża za nami od samego gościńca. Elf lub troll, ale ktoś z naszych już dawno by się ujawnił. Czai się teraz w pobliżu, słyszałam wyraźnie, jak wycofywał się w gąszcz po tym, jak rozproszyliśmy anomalię. Czyżby skrytobójca od was, z Hordy, czekający na okazję, by rzucić nam oszczep w plecy?
- Nawet jeśli, to dlaczego mnie w to mieszasz?
- Bo służysz Hordzie!
- Tak. Pośrednio. - Wskazał na Sylannę. - Druidka także służy Arcykapłance Whisperwind, która z kolei nawiązała sojusz z królem ludzi i waszym Przymierzem. Ale, tak jak ja, podlega przede wszystkim rozkazom Kręgu Cenariońskiego. - Sylanna przytaknęła. - Dostałem polecenie od Kręgu, by wspomóc was jako przewodnik i eskorta. Jeśli zaatakowałby was przedstawiciel Hordy, nie stanąłbym po jego stronie.
- Ani też przeciwko.
- Racja.
Vaenni niechętnie opuściła łuk. Makato ciągnął dalej:
- Nie wiem, kto nas śledzi. Nie jestem tu w stanie wyczuć jego zapachu, nie słyszę go także. Jednak z tego, co mówisz, łowczyni, może być to ktoś z waszych. Skąd mogę mieć pewność, czy nie jest to Nocny Elf z Przymierza, który nie zawaha się przeciwko wypuszczeniu strzały w moją stronę?
Zanim białowłosa elfka zdążyła zripostować, z niedaleka dobiegł ich upiorny krzyk, pełen rozpaczy i nienawiści lament torturowanej duszy, brzmiący, jakby z jednego gardła dobywało się wiele głosów. Żadna żywa istota nie była w stanie dobyć z siebie takiego wrzasku.
Bowiem wszystkie banshee od dawna już przestały należeć do świata żywych.

*        *        *

Łuczniczka miała niezwykle celny wzrok. Z łatwością trafiała w sam środek ruchomych celów, jakimi były żywiołaki szlamu, przeszywała strzałami nawet rozpryskujące się krople. Ta zręczność, ta zaciekłość... wspaniała wojowniczka. Ta druga była jeszcze ciekawsza. Aż szkoda, że tylu elfów z magicznym potencjałem marnowało się, obierając drogę druidów czy kapłanów. Byliby z nich wyśmienici magowie. Druidkę otaczała wyraźna aura mocy, dawno nie widział tak silnej i tak pięknej poświaty czystej magicznej energii. Aż dziw, że nie miała tych legendarnych złotych oczu. Jak Mistrz... i jak królowa, która dla wielu dzisiejszych młodzików jest już niemalże postacią mityczną, złą królową z baśni opowiadanych dzieciom ku przestrodze. Teraz więcej ich się rodzi, złotookich. Stają się druidami, słuchają nauk wyrodnego brata Mistrza i synów Cenariusa. Takie marnotrastwo! Przyjrzał się druidce dokładniej. Byłaby niezłą czarodziejką. Na taurena w ogóle nie zwracał uwagi, interesowały go tylko elfki. Nie dadzą sobie rady z satyrami, tych diabłów od Xavathrasa jest tam zbyt wielu. Ale ta piekielna wiedźma, Shadia... tak, przeciwko kobietom jej wdzięki niewiele się zdadzą. Druidka i łowczyni pomogą mi ją dorwać. Czy tego zechcą, czy nie.
Wycofał się w gąszcz, zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że ciernie winorośli kaleczą jego prawie bose, owinięte jedynie w brudne szmaty i uzbrojone w zrogowaciały naskórek stopy. Wydawał się być odporny zarówno na ból, jak i na truciznę.
Wiedzą, że za nimi idę. Podejrzewają byka. I dobrze, z nim byłyby tylko problemy. Aczkolwiek może i on się przyda.
Zza zasłony ciernistych krzewów obserwował elfki i taurena. Doskonale. Idą prosto do jej siedziby. Nawet nie musiałem zastawiać pułapki, wszystko idzie zgodnie z planem. Powodzenia, moje ślicznotki.
Bezgłośnie pocałował powietrze. Zmrużyłby także oko, gdyby miał jakiekolwiek. Jego puste oczodoły przewiązane były opaską ślepca.
Zza czarnej tkaniny zajarzyły się intensywnie dwa zjadliwie żółtozielone płomienie.

*        *        *

Po raz pierwszy od swojego pobytu tutaj, obie elfki poczuły zimny powiew wiatru na twarzach. Powietrze z ciężkiego i dusznego stało się niemal lodowate. Sylanna jednak nie była do końca pewna, czy to wrażenie spowodowały czynniki zewnętrzne, czy też mrożący do szpiku kości krzyk banshee.
Po chwili rozległ się drugi krzyk, mniej nienawistny, przypominał raczej błaganie o litość. Sylanna zamknęła oczy, koncentrując się na swojej wewnętrznej mocy. Ścisnęła mocniej kostur z żywej gałęzi, przekazując część energii w jego drzewce. Otworzyła oczy.
Ze wzgórza, przenikając przez skały i drzewa, sunęły dwa upiory. Unosiły się w kłębach widmowego dymu rozwiewającego ich podarte szaty i długie, splątane włosy. Półprzezroczyste twarze zachowały dawne piękno, ale teraz były boleśnie wykrzywione, a blade, lśniące trupim blaskiem oczy spoglądały z nienawiścią.
Obydwie kobiety miały już nie raz do czynienia z duchami przeszłości. Po Wielkim Rozbiciu wiele starożytnych ruin było nawiedzonych przez upiory elfów, które niegdyś je zamieszkiwały. Jęczące banshee ani milczące, przezroczyste liszlingi nie były materialne, toteż nie potrafiły wyrządzać cielesnych ran, ale wiązało się to także z tym, że nie można ich było pokonać zwykłym orężem.
Sylanna znów zamknęła oczy dla lepszej koncentracji. Nie mogła sobie pozwolić na medytację, ale sięgnęła ku najniższym poziomom Szmaragdowego Snu. Skoro nie mogła czerpać z energii skażonej przez demony natury, musiała przenieść się w inny wymiar. Czując w sobie moc, skontaktowała się z Makatem. Odebrał jej sygnał, wymienili się wskazówkami tego, jak postępować. Nie otwierając oczu, zaczęła końcem kosturu rysować na korze drzewa nieskomplikowany znak. Dokładnie taki sam rysunek Makato miał namalowany na ramieniu. Oboje druidów przekazało część ochronnej mocy łowczyni i jej wilczycy, która to znów nie miała szans się wykazać.
Banshee krążyły wokół drużyny, szukając najsłabszego ogniwa. Ich bronią było zadawanie psychicznego, graniczącego z fizycznym cierpienia, atakowanie obnażonego umysłu całą gamą negatywnych, destrukcyjnych emocji. Zaatakowana przez nie ofiara doświadczała tej samej męki, którą doznawały nieszczęsne upiory, często zaczynała myśleć o własnej śmierci, byle tylko uśmierzyć ból. Niektóre banshee potrafiły nawet nawiedzać cudze ciała, przyjmując je czasowo jako własne, całkowicie dominując nad prawdziwą duszą ofiary. Jednak w tym przypadku wszystko to zawodziło, tak więc widma używały swojej podstawowej broni: przeraźliwego głosu, który świdrował przeszywającym echem w uszach i głowie.
Nie jestem kapłanką, ale muszę coś zrobić. Podobno wiele duchów potrzebuje jedynie spowiednika. Ale jak właściwie się rozmawia z upiorami?
- Odejdźcie w pokoju, duchy potępionych. Wasze grzechy zostały wam wybaczone.
- ZAMILCZ.
Słowo to przeszyło wszystkich nową falą bólu. Wilczyca stuliła uszy i zaskomlała żałośnie. Sylanna postanowiła jednak kontynuować.
- Jeśli potrzebujecie zemsty, pomścimy was. Wzniesiemy modły do Elune za wasze dusze. Nie jesteśmy przeciwko wam.
Jedna z banshee wydała z siebie odgłos pośredni między skowytem, płaczem i śmiechem, a właściwie będącym tym wszystkim jednocześnie. Sylanna przyjrzała się jej. Jej widmowe szaty były w strzępach, lecz widać było, że należały do kogoś z wyższej kasty, za życia właścicielki musiały być barwne i bardzo kosztowne, wyszywane złotymi nićmi. Na przegubach dłoni wciąż lśniło wspomnienie korali z pereł. Ta banshee musiała być niezwykle starym duchem szlachcianki jeszcze sprzed Rozbicia, prawdopodobnie Wysoko Urodzonej damy czy czarodziejki.
Druga nie roztaczała wokół siebie tej starożytnej aury, a jej duszą targała głównie rozpacz, jeszcze nie oszlifowana przez wieki męk w czystą nienawiść. Druidka zastanawiała się, czy nie jest to przypadkiem jedna z zaginionych niedawno nowicjuszek Elune, tych kilkunastu dziewcząt, którym nigdy nie udało się dotrzeć do świątyni w Darnassus.
- Pomścijcie mnie. - Zawyła młodsza banshee.
- Sentymentalna dziewka. - Rozległ się niski, gardłowy kobiecy głos. Banshee wrzasnęła wściekle. - Torturowanie cię żywej widocznie nie wystarczyło. - Przybyszka wykonała niedbały ruch ręką, wtedy upiór nowicjuszki Elune rozwiał się w powietrzu. - Porozmawiamy później. Elfko, odwołaj tego kundla, jeśli nie chcesz, abym go wypatroszyła.
Vaenni nie zamierzała posłuchać. Błyskawicznie posłała srebrną strzałę ku mrocznej postaci. Tamta zdążyła się uchylić, ale grot ranił ją w ramię. Warknęła z bólu, ale nie spowolniło to jej ruchów. Wręcz przeciwnie, wciąż odskakiwała szybko, wywijając w powietrzu długim biczem. Zajęta bronieniem się lewą ręką przed wilczycą - a umożliwiały jej to długie, zakrzywione jak u drapieżnego ptaka czy kota szpony - prawą wywijała biczem, próbując owinąć go wokół topora Makata i wyrwać mu go z rąk. Vaenni czekała z napiętym łukiem, bała się wypuścić strzałę w obawie, że zabije wilczycę, która raz po raz próbowała doskakiwać do wiedźmy. Sylanna w tym czasie odciągała uwagę upiora Wysoko Urodzonej, gdyż podczas walki zarówno łowczyni, jak i tauren, zostali narażeni na psychiczny atak ze strony banshee.
Mroczna kobieta zmieniła strategię, uderzyła pazurami w skałę tak mocno, że aż dziwne, że nie ich nie połamała, zamiast tego wykrzesała iskrę. Szybko wykrzyczanym zaklęciem zaprószyła ją o suche gałęzie, te wnet zajęły się piekielnym, zielonym ogniem. Rozkazała płomieniom zaatakować druidkę, sama zaś smagnęła biczem Lasorę. Tym razem trafiła. Wilczyca ze skomleniem potoczyła się po ziemi. W tej samej chwili Makato z głośnym rykiem rzucił się na nią z toporem, wiedźma jednak znów uderzyła batem, zdołała okręcić go wokół oręża taurena. Zanim jednak sama pociągnęła, Makato zareagował wcześniej. Nieznacznym ruchem potężnych ramion przewrócił czarownicę z taką siłą, że aż jęknęła, obijając się o wystające korzenie. Tauren jednak nie zbliżył się do niej, zamiast tego rzucił tylko coś w jej stronę. Okazało się to być nasiono winorośli, które pod wpływem prośby Makata wykiełkowało błyskawicznie i oplątało się ciasno wokół wiedźmy, wbijając się w nią cierniami.
Vaenni już celowała w nią łukiem, Makato zaś w pogotowiu miał swoje mohawki. Sylanna, która wcześniej zdołała na jakiś czas przegnać banshee, teraz dogasała felowy ogień nim pożar rozpętałby się na dobre, uważała przy tym, by płomienie nie liznęły bodaj skrawka jej szat.
Odwróciła się do uwięzionej kobiety, trzymając w pogotowiu kostur. Cała trójka przyjrzała się jej dokładnie. Była to zdecydowanie Nocna Elfka, choć wyglądała demonicznie, jak sukkuby Płonącego Legionu. Roztaczała wokół siebie tę samą diaboliczną aurę, co satyry. Jej skóra przybrała nienaturalnie jasny, błękitnoróżowy odcień, a oczy płonęły amarantowo. Bujne, granatowe włosy zdawały się kryć maleńkie, zakrzywione kozie rogi, choć mogło być to też jedynie złudzenie. Diablica szczerzyła ostre zęby, sycząc zajadle, z rozciętego ramienia lała się ciemnofioletowa, prawie czarna krew.
- Co z nią zrobimy? - Spytała Vaenni.
- Myślę, że nie ma na co czekać. Strzelaj, zanim się uwolni.
- Czy nie powinniśmy zadać jej najpierw kilku pytań? - Wtrącił druid. - Zapewne trzyma z satyrami.
- I sądzisz, że grzecznie wskaże nam ich kryjówkę? Vaenni, strzelaj.
Zza drzew rozległ się wściekły warkot i chrapliwe przekleństwa w obco brzmiącym, twardym języku. Vaenni strzeliła.
Ale nie w demonicę. Strzała przeszyła na wylot gardło satyra. Ranna, ale wciąż żywa wilczyca skoczyła znów, gryząc w kark kolejnego skrytobójcę. Ten wydając z siebie odgłosy przypominające beczenie zarzynanej kozy usiłował zdjąć z pleców białą bestię. W tym czasie kolejny satyr pojawił się niemal znikąd, od tyłu chwytając Vaenni, wykręcił jej boleśnie ręce do tyłu. Sylanna zamachnęła się na niego kosturem, jednak nagle krzyknęła głośno, gdy bicz uwolnionej przez satyry Czarnej Wdowy uderzył ją w plecy. Kolana ugięły się pod druidką, ale nie zamierzała dać się zabić, szybkim ruchem zerwała kilka liści ze swojego płaszcza i rzuciła w stronę wiedźmy. Liście zaczęły się obracać z niezwykłą prędkością, zmieniając się w wirującą broń o tnących brzegach. Czarna Wdowa jęknęła, gdy pokaleczyły jej twarz i obnażone ramiona. W tym czasie Sylanna zdzieliła satyra, który obłapiał szamoczącą się Vaenni, chwila wahania łotra wystarczyła, by łowczyni udało się obrócić na tyle, aby kopnięciem wytrącić go z równowagi.
Wtedy też rozległ się bojowy ryk taurena, który zaszarżował na trzeciego satyra, tego, który właśnie zrzucił z siebie osłabioną już wilczycę. Demon uskoczył w ostatniej chwili, próbując przywołać w dłoni kulę mrocznej energii.
- Spętajcie elfice, zwierzaka zabijcie jak najszybciej! - Krzyknął do pozostałych.
- Jeśli mam być zwierzakiem, to zdecydowanie wolę być bykiem, niż śmierdzącym capem! - Odkrzyknął Makato. Satyr zabeczał z oburzenia. Zdekoncentrował się, co pozwoliło Makatowi zaszarżować ponownie. Uderzył toporem, nieomal trafił, ale ostrze ześlizgnęło się po rogu satyra łamiąc go u nasady. Diabeł jednak przeżył, złapał taurena za gardło. Makato, mimo grubej skóry, czuł, jak na jego szyi zaciskają się szponiaste palce. Znów posłużył się druidzką mocą, satyr odskoczył, machając ręką, jakby coś go ukłuło. W istocie, był to prosty druidzki czar znany jako "ciernie", sprawiający, że przy walce wręcz atakujący odczuwał bolesne ukłucia. Uderzył znów, przecinając kozłoluda na pół.
Był to trzeci satyr, który padł w tej walce, jednak zza drzew co rusz wyskakiwał nowy. Satyry potrafiły kryć się w cieniach zupełnie jak Nocne Elfy, doskonale opanowały też rozmaite sztuczki i iluzje, sprawiające, że trudno było je trafić. Najtrudniejszym przeciwnikiem okazała się jednak Czarna Wdowa, do której nawet nie można było się zbliżyć, co rusz bowiem smagała biczem, rzucała także pociski czarnego światła. Vaenni zestrzeliła satyra, który wspiął się na kark Makata i niemal byłby poderżnął mu gardło, zraniła go jednak tylko. Sylanna postanowiła zaryzykować utratę resztek mocy. Rzuciła kosturem w innego z satyrów, laska z żywego drewna natychmiast rozrosła się, wypuszczając gałęzie, które przygwoździły przeciwnika do ziemii. Druidka wzniosła ręce do nieba, po czym w rozbłysku światła przybrała postać kruka. Natychmiast wzbiła się w powietrze, ledwie unikając pocisku energii wysłanego przez wiedźmę, po czym zapikowała wprost ku Czarnej Wdowie, starając się wydziobać jej oczy. Było to ryzykowne, ale teraz wrogów było już sześcioro, choć na szczęście były to już chyba ostatnie jednostki z tego oddziału satyrów.
Z gąszczu wybiegł ktoś jeszcze.
Biegł niezwykle lekkim, tanecznym krokiem, zwinnie i prawie bezgłośnie pokonując ciernisty bluszcz i wystające, skręcone korzenie drzew. W każdej dłoni dzierżył podwójne ostrze wygięte na kształt sierpa księżyca w nowiu. Był prawie bosy i nagi od pasa w górę, jego smukłe, choć atletyczne ciało pokrywały czarnoksięskie runy.
         Co najważniejsze, był on ślepy. Jego oczy przewiązane były czarną opaską. Nie przeszkadzało mu to jednak w doskonałym ocenianiu położenia wroga. Choć obydwie elfki domyśliły się, kim jest, to mimo obaw przyjęły jego pomoc. Był w końcu Łowcą Demonów, wyklętym poza nawias społeczeństwa kaldorei banitą, ale jednocześnie utalentowanym magiem i niezwykle sprawnym wojownikiem. Nieufność należało zostawić na godzinę, w której satyry padną trupem.
Ostatecznie dzięki sile i kolczastym nasionom Makata, łukowi Vaenni i błyskających raz za razem ostrzach tajemniczego Łowcy Demonów, z pomocą kłów wilczycy, satyry zostały pokonane. I tylko Czarna Wdowa wciąż im umykała, choć przestała szastać czarnoksięską magią, prawdopodobnie z wyczerpania. Wtedy Sylanna zapikowała, wczepiając się wiedźmie we włosy. Wampirzyca zasłoniła sobie oczy dłońmi, więc druidka dziobała i szczypała skórę jej rąk i twarzy. Wyglądało na to, że ta walka została wygrana.
- Zostawcie Mroczne Łono mnie. - Odezwał się Łowca Demonów po raz pierwszy. Głos miał zachrypnięty, jak gdyby nie był używany od bardzo wielu lat. - To moja stara znajoma. Mamy pewne... niedokończone interesy.
Zanim ktokolwiek go powstrzymał, elf rzucił się na szamoczącą się z krukiem Czarną Wdowę.

*        *        *

Szmaragdowe Sanktuarium stało się teraz wyjątkowo zatłoczonym jak na swoje warunki miejscem. Dookoła porozbijane były charakterystyczne elfie namioty, maksymalnie dwuosobowe, dość wysokie i szpiczaste w kształcie. W obozowisku pojawiło się sporo nowych twarzy, w większości ponurych i zaciętych. Jeden z nowo przybyłych, elf w srebrnej masce i aksamitnej, czarnej pelerynie dyskutował zawzięcie z Kelekiem Leafrunnerem.
- Wysłaliście tylko trójkę?! Czyście wy, druidzi, do reszty postradali zmysły? Może nie do końca się rozbudziliście, skoro posyłacie własnych ludzi na pewną śmierć?
- Gdyby poszli większą grupą, natychmiast zostaliby wykryci. Nie możemy pozwolić sobie na utratę naszych ludzi, musieliśmy posłać kogoś, kto oszacowałby przypuszczalną liczebność wroga i dokładną lokalizację jego obozu. Jeśli odniosą porażkę, nie osłabi to aż tak drastycznie naszych sił.
- Od czego jesteście druidami? Skoro to tylko misja zwiadowcza, to czy nie mogliście posłać kilku Druidów Pazurów?
- Spróbowałem raz. - Odparł druid z goryczą. - Jak się okazało, satyry myślały dokładnie tak samo, jak ty, Santarosie Bladewing. Spodziewały się powietrznych szpiegów. Nawet one nie czują się w Felwood na tyle bezkarne, by się nie ukrywać, toteż utkały zasłonę mgły i cieni nad swoimi obozami, tak, że lecąc nad drzewami nie można ich dostrzec. Tu, w Szmaragdowym Sanktuarium, robimy dokładnie tak samo. Tylko lecąc naprawdę nisko, pod koronami drzew, Druid Pazurów miałby szansę wykryć obóz satyrów, ale ryzykowałby, że wcześniej sam wpadnie w pułapkę albo zostanie przebity strzałą. Straciłem już kilku ze swoich wysyłając ich w kruczej formie, wrócił tylko jeden, jednak niewiele znalazł.
- I uważasz, że dwoje druidów - w tym jeden tauren, oraz łowca z wilkiem, poradzą sobie lepiej? Że nie wpadną w żadną pułapkę?
- Przynajmniej nie są bezbronni, tak, jak byłby druid zmieniony w kruka. Przekształcanie cielesnej formy w zwierzęcą i z powrotem odbywa się kosztem znacznej ilości energii. Podróżując w swoim właściwym kształcie, mają przynajmniej spore szanse powodzenia w walce.
- To i tak szaleństwo! - Nie dawał za wygraną elf. - Nie macie pojęcia o planowaniu strategii!
Odwrócił się i wyszedł, szarpiąc zasłoną w drzwiach tak, że nieomal jej nie zerwał. Dołączył do podobnych sobie elfów z grupy trzymającej się na uboczu - w najmroczniejszym cieniu, utworzonym przez wydrążoną skałę. Dyskutowali zniżonymi głosami.
         Kelek spoglądał na nich uważnie z wnętrza swojego domu. Strażnicy z Lochów byli powszechnie respektowani, ale też w większości nie darzono ich sympatią, wzbudzali też pewną dozę strachu wśród reszty społeczeństwa. Choć sami nie należeli do żadnej politycznej frakcji, to bezpośrednio podlegali Obserwatorkom, jednego z zakonów Sióstr Elune, choć teraz jednak większość kapłanek służyła raczej cieniom niż Bogini. A przynajmniej Kelek odnosił takie wrażenie. Spotkał kiedyś Obserwatorkę, która próbowała wytłumaczyć mu, że księżyc posiada także ciemną stronę, istnieje więc także i mroczny aspekt Elune: Tkaczka Cieni. Strażnicy, określający siebie jako "żelazne dłonie sprawiedliwości" i przedstawiciele surowego prawa Nocnych Elfów, sami uważali, że stoją ponad prawem. Niektórzy z nich używali surowo zakazanej od dziesięciu tysięcy lat i karanej wygnaniem bądź wtrąceniem do lochu magii tajemnej. Największą grozę budziły Duchy Zemsty, cienie dusz poległych elfów, ich uosobione w postaci mrocznego odbicia emocje i pragnienie odwetu. Przywoływać je potrafili tylko wybitnie utalentowani Strażnicy. Takie działania Kelek uważał za ocierające się o czarną magię, wręcz nekromancję. Podobno najpotężniejsi ze Strażników potrafili nadać kształt własnej nienawiści, tworząc z niej budzącego grozę Awatara Zemsty, istotę utkaną z cienia i gniewu. Chodziły słuchy, że niesławna Maiev Shadowsong, do niedawna przywódczyni całego tego Lochu, przywołała Awatara podczas swojego pościgu za Illidanem Stormrage. Kelek zadrżał. I pomyśleć, że ta kobieta była kiedyś Arcykapłanką Elune... Oby nigdy nie wróciła z Outlandu, jest zdecydowanie zbyt niebezpieczna. A z tymi Obserwatorami ktoś musi zrobić porządek, może mój Shan'do i Arcykapłanka Tyrande w końcu się tym zajmą. Trzeba też odnaleźć i powiadomić Jaroda Shadowsong o narastającym nowym zagrożeniu.
Poczuł na sobie pogardliwe spojrzenie zamaskowanego Strażnika. Mógłbym przysiąc, że te oczy lśnią zielenią felu. To czarnoksiężnik. I dlaczego w ogóle nie zdejmuje maski?


*        *        *
         - Na co czekasz? Zabij ją, zanim znów się uwolni albo zwoła swoje banshee! - Warknęła Sylanna, która powróciła już do swojego właściwego ciała. Łowca Demonów zignorował ją. Zamiast tego zwrócił się do Czarnej Wdowy, która teraz unosiła się w powietrzu, spętana magicznymi, ognistymi więzami. Syczała z bólu, nie mogła jednak nic zrobić. Łowca Demonów wyciszył ją także, nie była więc w stanie użyć magii, ani nawet zniwelować efektu antyzaklęcia, była na to zbyt wyczerpana.
         - Shadia, moja droga przyjaciółko. Ile tysięcy lat minęło, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
         - Przyjaciółko?! - Zawołały na raz obie elfki wraz ze zdumionym taurenem.
Mężczyzna roześmiał się szaleńczo. Łowcy Demonów niemal zawsze mieli mocno nadszarpnięte zdrowie psychiczne.
         - Nie wasza sprawa. - Powiedział do drużyny, nie odwracając się nawet do nich. - Jak to mawiają? Ach... to długa historia. Nie sądzę, byście mieli ochotę jej słuchać.
         - Wytłumaczysz się później, ale teraz zabij tę wiedźmę!
         - Powoli. Najpierw wyciągnę z niej to, czego wszyscy potrzebujemy. Nie mylę się? Mamy chyba wspólnych wrogów. Przynajmniej do czasu.
Skoncentrował się. Płomienie pod jego opaską zajarzyły się znów, tatuaże pokrywające ciało przybrały amarantowy odcień. Po chwili demonica syknęła boleśnie.
         - Feronasie! Przestań, błagam! Zniżasz się, aby pomagać kaldorei? Ludowi, który odtrąca takich jak ty, jak my? Robią to z czystej zawiści, zazdrośni o naszą moc, są nie lepsi od demonów! To hipokryci, pamiętasz chyba Obserwatorki spod Hyjal? Aaaaarrrrghh, Sindweller, ty sukinsynu, jesteś tylko... Aaaaach!
         - Pokaż mi, gdzie są spaczone źródła.
Wiedźma mimo odczuwanego bólu zaśmiała się gardłowo. Teraz jeszcze bardziej upodobniła się do demonicy. Nagle Łowca Demonów, zwany przez nią Sindwellerem, jęknął głośno. Tatuaże na jego skórze zaczęły teraz pulsować.
         - Nie zadzieraj z Jadeitowym Ogniem. - Zerwała ogniste więzy, spadając na ziemię. Błyskawicznie podniosła się. Spaliła w locie strzałę, wypuszczoną w jej kierunku, to samo powtórzyła z kolejną, jednocześnie przetaczając się na ziemię pod lecącym prosto w jej głowę mohawkiem. W czasie, gdy Łowca Demonów zwlekał z jej uśmierceniem, Shadia zdążyła opracować taktykę. Utkała ciemność zasnuwającą oczy Vaenni, sparaliżowała ruchy Makata, natomiast Sylannę poraziła bólem, przez który druidka niemal zgięła się w pół. To jednak całkowicie wyczerpało jej magiczną energię. Została także pozbawiona bicza, wciąż jednak nawet ranna, poobijana i wyzuta z duchowej siły, stanowiła zagrożenie, doskakując do Sindwellera raz po raz, tnąc pazurami powietrze tuż przed jego długim uchem. On jednak przeważał, tańcząc wokół niej, a sierpowate ostrza rozmywały się niczym śmiertelne błyski.
         Wtem Sindweller zatrzymał się. Opuścił obie ręce w geście poddania. Niemal bezwiednie osunął się na kolana.
         Wiedźma zatryumfowała nad swoim dawnym kochankiem.
         Skoczyła z zamiarem przecięcia mu tętnic pazurami. W pół skoku zachwiała się i sama również padła na kolana. Złapała się za brzuch, strzała zagłębiła się w nim aż po białe lotki, teraz zbrukane czarną krwią. Amarantowe, pozbawione źrenic oczy Shadii rozszerzyły się, taki wyraz już zachowały - bowiem Makato, który podobnie, jak reszta, odzyskał już władzę nad sobą, pozbawił Czarną Wdowę głowy jednym cięciem topora.
         - Idiota! - Syknęła Vaenni, mrugając srebrzystymi oczami. - Dureń!
         - Co z ciebie za Łowca Demonów, skoro nie potrafisz się oprzeć zwykłym sztuczkom sukkuba? - Zadrwiła Sylanna, chwiejąc się lekko na nogach.
         Sindweller wstał powoli. Drżał lekko na całym ciele. Ukrył twarz w dłoniach, stał tak przez chwilę. Po chwili odwrócił się do drużyny.
         - Żaden sukkub nie ma dla mnie uroku. - Odrzekł chrapliwie. - Shadię kochałem. Kiedyś. Tysiące lat temu.
         Zapadło milczenie.
         - Chciałem wyciągnąć z niej kilka informacji, potem uśmiercić. Wszystko poszło zgodnie z planem. Jesteście wolni, idźcie w swoją drogę. Jeden obóz satyrów z sekty Jadeitowego Ognia jest na północny zachód stąd, w ruinach starożytnego miasta Constellas. Mają spaczoną księżycową studnię, tam transformują porwane elfy w satyry, uprzednio torturując je. Kolejny znajduje się na północ, tuż przy klifach. Muszą mieć też jakąś główną bazę, jeszcze jej nie odkryłem. Oprócz tego wzmogły się działania kultystów w opuszczonych kurhanach. Zawarli układ z sektą satyrów, która niekoniecznie darzy miłością tych z Jadeitowego Ognia. Przekażcie to tym, którzy was tu przysłali.
         - Zaczekaj! - Makato zagrodził mu drogę. - To znaczy, że wiedzą o tobie?
         - Sam sobie na to odpowiedz, taurenie.
         Sylannie coś wciąż nie dawało spokoju. Podniosła z ziemi swój żyjący kostur i wycelowała nim w Sindwellera.
         - Jesteś ranny, Łowco Demonów. Wystarczy mi siły na tyle, by uzdrowić twoje rany, w zamian żądam kilku wyjaśnień.
Sindweller zwrócił się ku niej zagniewany.
         - Powiedziałem wszystko, co wiem. Czego chcesz jeszcze?
         - Powiedz, kim była Shadia. Kim jesteś, lub byłeś, ty sam.
         Łowca Demonów prychnął, potem jednak tylko wzruszył ramionami. Od wielu lat nie miał okazji użyć własnego głosu, więc perspektywa rozmowy wydała się całkiem nęcąca. Utkał Zasłonę Cienia, skłonił elfki, by zrobiły to samo wokół siebie i taurena. Przez dłuższą chwilę nie odzywał się, dopiero zniecierpliwione chrząknięcie Makata wyrwało go ze wspomnień.
         - Jestem Sindweller. Urodziłem się co prawda jako Feronas Greentree, na czterysta lat przed Rozbiciem. Służyłem wtedy w Księżycowej Gwardii pod dowództwem arcymaga Latosiusa.
Vaenni gwizdnęła, słysząc imię znane z legend zamierzchłej przeszłości, Sylanna pokiwała głową z pełnym niedowierzania uznaniem. Sindweller kontynuował.
         - Tak, mam już swoje lata. Widziałem to wszystko, przeżyłem to, całe piekło Wielkiej Wojny sprzed eonów. Pamiętam elfów, którzy dla was zapewne są już niemal tylko legendą. Generał Ravencrest, Wysoki Łowca Valarian. Arcykałpanka Dejahna. Jarod Shadowsong i jego przeklęta siostra, wtedy jeszcze Kapłanka Księżyca. Shan'do Stormrage i jego zdradziecki brat Malfurion...
         - Łżesz! - Zakrzyknęła Sylanna. - To Illidan był Zdrajcą!
         - Mój Mistrz był bohaterem, dziś zapomnianym. I wybitnym magiem. Jego rodzony brat bliźniak, ten uwielbiany przez rzesze kaldorei druid, skazał go na wieczność w mroku, pogrzebał żywcem. Bez litości, z czystej zazdrości o kobietę, kochaną przez ich obu. Dopiero Tyrande Whisperwind okazała mu serce i uwolniła go. Kiedy tylko się o tym dowiedziałem, czym prędzej wyruszyłem go odnaleźć. Gdy dotarłem na miejsce, wraz z kilkunastoma naszymi pomogłem mu walczyć z satyrami i ich sojusznikami. Byłem świadkiem, jak shan'do Stormrage sam zmienił się w demona, kogoś pokroju Nathrezim... ale wiem, że duszę zachował własną.
Sylanna zacisnęła zęby, Vaenni posłała mu pełne groźby spojrzenie. Jej dłoń prawie bezwiednie sięgnęła ku rękojeści sztyletu. Druidka o niebieskozielonych włosach, choć czuła się wzburzona herezjami Sindwellera, spokojnie kontynuowała zadawanie pytań.
         - W jaki sposób zostałeś Łowcą Demonów?
         - To nie jest istotne.
         - A Shadia? Kim była?
         - Jedną z Shend'ralar. Wysoko Urodzoną, wygnaną przez nasz lud. Podążyła za księciem Toltheldrinem do Eldre'Thalas. Reszty nie musicie wiedzieć. Zresztą, moje towarzystwo jej nie wystarczało, wolała dołączyć do satyrów. Stała się Mrocznym Łonem.
         - Czym one właściwie są? - Wtrąciła Vaenni. - Czy to coś jak żeńskie satyry?
         - Dokładnie. Satyry, choć są chutliwe ponad miarę, nie mogą się rozmnażać. Nie wiadomo dlaczego, większość z ras tego czy innych światów, mimo mutacji przez magię felu, wciąż zachowują cechy żywych istot. Satyry jednak zatraciły część tych właściwości, całkowicie stając się demonami - co zagwarantowało im jednak nieśmiertelność. Prawdopodobnie ma to związek z tym, że zamiast powolnej transformacji, satyry zmieniają swoją formę natychmiastowo i w większości trwale, zmianie ulega każda, najdrobniejsza molekuła ich ciała. Satyry dokonują tego za pomocą wypaczonych studni księżyca, przekształcając Nocne Elfy. A Mroczne Łona, będące formalnie czymś w rodzaju satyrzyc, mają im dostarczać ofiar. Powiedziałem wam już dość.
         - Jeszcze jedno... Sindweller? "Żyjący w grzechu"? Dlaczego obrałeś sobie taki przydomek?
Feronas wyszczerzył w szerokim uśmiechu swoje ostre, typowo elfie kły.
         - Z tego samego powodu, dla którego Mistrz nie wypiera się miana Zdrajcy. Jedyną jego zdradą była pomoc naszemu ludowi i chęć zachowania piękna Studni Wieczności. Jedynym moim grzechem jest pożądanie, które odczuwam do magii tajemnej.
Sylanna pokręciła głową w zadumie.
         - Więc wszystko jasne. Nie mam więcej pytań. Jak obiecałam, uzdrowię twoje rany.
         - Nie fatyguj się... druidko. Oszczędzaj siły, choć jak widzę, na niewiele przydajesz się w tym lesie.
Elfka prychnęła. Nie odpowiedziała jednak. Sindweller skłonił się lekko trójce, to było jego jedyne pożegnanie. Biegnąc swoim szybkim, lekkim krokiem oddalił się od nich, nie zaszczyciwszy ich ani jednym spojrzeniem za siebie.
         - Nie to nie. - Burknął Makato, bawiąc się w zamyśleniu warkoczykami. Sylannę wyraźnie trapiła uwaga Sindwellera.
         - Łowca Demonów miał rację, Makato. Niewielki stanowimy pożytek jako druidzi. Ty przynajmniej jesteś niezłym wojownikiem, jednak moje umiejętności są tu ograniczone.
         - Musi i na to być sposób.
         - Na nas czas. - Wtrąciła Vaenni. - Znamy przypuszczalne umiejscowienie obozu satyrów. Wynośmy się stąd, zanim natrafimy na banshee, mam wrażenie, że jeszcze je spotkamy. W tym stanie nie możemy sobie na to pozwolić. Jeśli się pospieszymy, za dwie noce powinniśmy wrócić do Sanktuarium.
         Oboje druidzi skinęli głowami. Sylanna zużyła resztki mocy na prowizoryczną regenerację wyczerpanych mięśni swoich i towarzyszy, w ciągu kilku minut robiąc to, na co normalnie potrzeba kilku godzin głębokiego snu i solidnego posiłku. Była to jedna z najprostszych umiejętności sztuki Odnowienia, teraz zaś okazała się niezwykle przydatna, cała trójka bowiem czuła się dość wypoczęta. Ruszyli do tyłu, dokładnie tą samą drogą.
         Sylanna trzymała się odrobinę z tyłu, głowę miała spuszczoną, oczy wpatrzone w nicość. Wciąż rozważała słowa Feronasa Sindwellera. Oczywiście nie czuła się nimi urażona, potraktowała je raczej jako cenną wskazówkę. Musiała teraz tylko rozwiązać problem, z którym najwyraźniej musieli borykać się wszyscy druidzi. Postanowiła też, że dokładnie omówi to z tymi, którzy czekają na nią w Szmaragdowym Sanktuarium.
         Co zaś się tyczy Łowcy Demonów... Nikt nie powiedział tego na głos, ale wszyscy mieli przeczucie, że lepiej będzie nie wspominać o nim na posterunku. Łowcy Demonów, mimo używania magii tajemnej, byli tolerowani przez społeczeństwo kaldorei, które przymykało oczy na ich metody walki, byle by były skuteczne. Ale Sindweller najwyraźniej nie bez powodu się ukrywał. Prawdopodobnie fakt pomagania Illidanowi Stormrage lub inne przestępstwa ściągnęły na niego uwagę Strażników. Był wygnańcem i kryminalistą, a Felwood, choć opuszczony, wciąż należał do krain Nocnych Elfów, obowiązywało więc tutaj ich żelazne prawo. Nigdy nie wiadomo, czy nie natrafi się na kogoś, komu nie spodoba się fakt, że wysłannicy Kręgu Cenariońskiego współpracują z wiarołomcą...

* * *
         Udręczona przyroda nie posłucha słów druida, proszącego o jej wsparcie. Nawet, gdyby któryś próbował siłą czerpać moc z chorej ziemi, nic by nie uzyskał – ba, możliwe, że jego samego dotknęłaby piekielna magia, powoli sącząc jad w jego duszę i umysł, zmieniając go w żałosną kreaturę uzależnioną od diabelskiego felu. Tak oto druid, strażnik lasu, stałby się czarnoksiężnikiem, który wizję transformacji siebie w satyra uznałby za błogosławieństwo Władcy Legionu. Musi więc istnieć inny sposób na walkę z wrogami Kalimdoru, oszalałą przyrodą i... samym sobą. Pokonanie własnych słabości w miejscach takich, jak Felwood było dla druida sprawą priorytetową. Co więc musiał zrobić?
         Istotne jest rozważenie, jak właściwie działa druidzka, nazwijmy to, z braku lepszego słowa, magia. Jest ona w swojej zasadzie niezwykle podobna do szamanizmu. Zarówno druidzi, jak i szamani, mogą liczyć na pomoc jak i wstawiennictwo duchów własnych przodków. Konieczne jest tu także wsparcie innych Duchów, reprezentujących siły Natury. Szamani jednak swoje modły wznoszą do samych Duchów Żywiołów – nie czterech okrutnych Władców Żywiołaków, będących sługami Starych Bogów, lecz tych, którzy owe żywiołaki zrodzili, a którzy są najczystszą esencją wszystkich głównych elementów ziemi.       Druidzi postępują nieco inaczej. Proszą oni o udzielenie części mocy oraz o współpracę bezpośrednio konkretne, żywe istoty. Zwierzęta, rośliny, innych druidów, Prastarych, półbogów i wszelakie inne żywe istnienia. Ponadto zarówno szamani, jak i druidzi dysponują własną, wewnętrzną mocą. Jest to energia umysłu, w przypadku elfich druidów w znacznej mierze generowana i umacniana przez hibernację w Szmaragdowym Śnie. Energia, którą trollowi znachorzy i szamani nazywają 'mana'. Maną jest siła ducha. Tak, jak siła muskulatury ciała pozwala na podniesienie ciężkiego młota i uderzenie nim we wroga, tak siła ducha – mana – potrafi zmusić cząsteczki powietrza do ruchu, czym wywołać można całkiem sporą wichurę, zwalającą przeciwnika z nóg. Tak też działa każda magia, odmienne jest tylko źródło czerpania mocy i jej rodzaj. Spopielić drzewo zwykłym płomieniem potrafi zarówno mag, jak i szaman czy czarnoksiężnik, ale każdy uwalnia swoją manę korzystając z magii ognia na swój własny, unikalny sposób.
         ‘Nie różnimy się od siebie tak bardzo, jak uważa wielu z naszego ludu’, jak powiedział kiedyś pewien Strażnik Wiedzy, z którym Sylanna swego czasu przeżyła romans.
         ‘Będę musiała go odnaleźć, o ile w ogóle jeszcze żyje’, pomyślała. Jej kochanek był wyśmienitym teologiem, znawcą historii i teoretykiem, oprócz tego archeologiem i kolekcjonerem pism oraz artefaktów starszych niż  większość istot, nawet Nocnych Elfów, byłaby w stanie sobie wyobrazić. ‘Wiedza musi być przekazywana dalej’, uznała Sylanna. Musi przetrwać i oprzeć się zapomnieniu.
         Tymczasem jednak porzuciła perspektywę dysput filozoficznych i rozważań na temat natury bogów i półbogów, a także wspomnienia miłosnych chwil i mądrego spojrzenia oczu starego maga. Teraz miała ważniejsze sprawy do przemyślenia.
         ‘Skoro nie potrafię prośbą ani groźbą wymusić na przyrodzie, by wspomogła mnie w walce z satyrami i całą resztą diabelskiej hołoty, będę musiała uciec się do bardziej zaawansowanych metod. Powinnam teraz podziękować tamtemu ślepemu heretykowi Sindwellerowi za wskazówkę, zaśmiała się sama z siebie w duchu. Sama wpadłabym na to o wiele później, zbyt bardzo przyzwyczajona byłam do pokojowych metod i zapomniałam, jak uwolnić Gniew...’
         Na jej twarz powrócił delikatny, zagadkowy uśmiech. Mięśnie całego ciała naprężyły się, gotowe do boju. Oczy odzyskały pełnię blasku, jarząc się w ciemności jak dwie gwiazdy, srebrzyście z nieśmiałą sugestią złota. 
Gniew. GNIEW.
Poczuła na sobie badawczy wzrok Vaenni. Usłyszała, jak Makato prycha z zadowoleniem.
Odzyskała Równowagę pomiędzy Uspokojeniem a Furią. Czuła, jak cała moc do niej wraca, przepełnia ją. Była w pełnej gotowości do walki.
A okazji do walki było aż nadto.

* * *

         Gęste ciemności rozjaśniało wątłe światło lampionów zawieszonych tu i ówdzie na gałęziach drzew. Ich migotliwy blask oświetlał milczące postacie o lśniących w mroku oczach, zniekształcając ich rysy twarzy i tworząc cienie, czarne i długie, przywodzące na myśl groteskowe monstra z koszmarów. Nie przerażały one zebranych tu elfów, od zarania dziejów będących istotami nokturnu, ale wśród taurenów wielu uznawało te mroczne, drżące kształty za wyjątkowo zły omen.
         Najspokojniejsza wydawała się Greta Mosshoof. Usiadła na kamieniu, wyciągając obie nogi i krzyżując racice. W pysku trzymała fajkę napełnioną ziołami o woni tak ostrej, że niwelowała nawet panujący wokół odór ropiejących ran puszczy. Taurenka w zadumie przyglądała się kilku nowo rozbitym namiotom. Z nocy na noc przybywało coraz więcej posiłków, głównie ze strony kaldorei. Była to dobra wieść, ale Gretę nie do końca cieszył taki obrót spraw.
Nocne Elfy potrafią sprawiać kłopoty.
         Jeden z tych kłopotów właśnie zaklął głośno, odpowiedział mu inny głos, równie sykliwie, acz sporo ciszej i grzeczniej – wnioskować można było, że drugi elf piastował niższą rangę.
         Zasłona została brutalnie odsunięta, z namiotu pewnym siebie krokiem wyszedł dowódca Wartowników w posrebrzanej masce. Rozejrzał się za Kelekiem Skykeeperem, a nie dostrzegłszy go nigdzie, ruszył w stronę jego kwatery.
-  Kelek wróci niebawem. Uspokój się, roztaczasz bardzo nieprzyjemną aurę. To źle wpływa na nasze morale, z którym i tak nie jest tu łatwo. - Poinformowała go Greta, po czym wypuściła z pyska spory kłębek dymu.
Dowódca prychnął, nie zaszczyciwszy starej taurenki nawet spojrzeniem. Rzucił tylko coś pod nosem na temat tego, co myśli o jej słowach.
-  Pluj sobie i cokolwiek tam zechcesz, byle byś nie drażnił reszty tu zebranych. Mamy dość zmartwień, nie dokładaj nam kolejnych.
Santaros Bladewing w końcu spojrzał na taurenkę. Oczy zza jego maski płonęły wściekłością.
-  Dam ci radę, pyska używaj do przeżuwania albo do wciągania tego waszego taureńskiego dymu, którym zaćmiewacie sobie umysły. Chyba, że powiesz mi, gdzie naprawdę ukrył się ten niedobudzony druid. I postaraj się nie kaleczyć tak naszej pięknej mowy.
Greta wsadziła bezceremonialnie fajkę w zęby na znak, że nie zamierza reagować na prowokację Bladewinga. Przez chwilę żałowała jednak, że nie jest młodsza i nie znajduje się w innym miejscu niż to, gdzie walki były surowo wzbronione.
         Santaros bez pytania wdarł się do prowizorycznej kwatery Keleka. Jak się okazało, taurenka mówiła prawdę. A ponieważ to ona wydawała się być drugą w kolejności osobą, która zarządzała całym tym... bałaganem, po raz kolejny zwrócił się do niej. Tym razem wysilił się odrobinę na okazanie choćby minimum respektu, inaczej Greta udawałaby głuchą.
-  Nie powinniśmy tu dłużej bezczynnie czekać. Wróg z całą pewnością wie już o naszych planach. Nie możemy pozwolić satyrom, żeby zbierały siły i opracowywały taktykę w czasie, gdy my czekamy na dwie elfki, które dawno już wypatroszone wiszą na drzewach, i taurena, którego głowa posłużyła już za totem. Przekaż swoim druidom, aby przygotowali się do walki. Wyruszamy przed świtem.
Greta zerknęła na niego z ukosa. Śmiać jej się chciało, widząc, jak Bladewing nabrał chwilowej grzeczności. Zaciągnęła się dymem, po czym dmuchnęła w górę, prosto w stronę elfa, zanim zabrała głos.
-        Od kiedy elfi Wartownicy wydają rozkazy tutaj, gdzie decyzje podejmuje Kelek Skykeeper i ja, Greta Mosshoof z klanu Runicznego Totemu? Kelek zarządził, że będziemy czekać pięć nocy na powrót naszych zwiadowców, nim wykonamy jakiś ruch. A ja nie zamierzam kwestionować jego słów. Słońce wzeszło i zaszło dopiero trzy razy. Musimy czekać.
-        Niech to demoni zad... Taurenko, nie kwestionuję waszej mocy i wiedzy jako druidów, ale macie zerowe pojęcie o taktyce. Choć raz zdajcie się na tych, którzy mają większe doświadczenie od was! - Udawana uprzejmość Santaros zaczynała się rozwiewać. Greta pozostała nieugięta.
-        Zrobię, jak mówił Kelek. Odejdź i dostosuj się do jego poleceń.
Elf syknął przez zaciśnięte zęby i odszedł. Próbował jeszcze przekonywać innych zebranych w Sanktuarium, przynajmniej Nocnych Elfów, z taurenami nie zamierzał zaczynać rozmowy. Wszyscy jednak kręcili głowami i odpowiadali zgodnie 'Kelek wie, co robi. Zaufaj mu'. Poirytowany Santaros skierował się do swoich ludzi. Na dłuższą chwilę zniknął w namiocie. Po niedługim czasie wrócił do taurenki uzbrojony we włócznię i tarczę. Towarzyszyło mu dwoje elfów.    Jednym był wyjątkowo blady i chudy jak na kaldorei mężczyzna o fioletowych włosach, owinięty w szary płaszcz. Nie nosił zbroi, jedynie skórzane spodnie i kamizelę. Drugą była kobieta, cała ubrana na w czerń i srebro, z ciemnymi tatuażami wokół oczu, zakapturzona. Głos zabrał Bladewing.
-        Wyruszamy tropić wroga. Jeśli okaże się, że to my mieliśmy rację i rozbijemy satyrów przed wami, to liczę na to, że wartość nagrody, którą mieli nam wypłacić druidzi, wzrośnie. Nie wątpię, że i Obserwatorki nie pożałują nam drobnej sumki i rozliczą się z nami hojnie. - Towarzysząca mu elfka przytaknęła, choć wyraz jej twarzy był wyjątkowo paskudny. Prawdopodobnie należała do zakonu Sióstr z Lochów. Santaros nie dał po sobie poznać, że nie do końca ufa tej, która reprezentuje jego zwierzchniczki, ciągnął więc dalej. - Mimo to nie robimy tego wyłącznie dla pieniędzy, a przede wszystkim z poczucia obowiązku, którego wam, druidom, brakuje tak, jak zdrowego rozsądku. Przekaż Kelekowi, żeby następnym razem wyspał się lepiej. Obyśmy się więcej nie spotkali. Lathius, Eruinne, za mną.
         Santaros odrzucił aksamitny płaszcz na plecy i odszedł. Przy drodze prowadzącej na główny gościniec czekał już oddział takich samych jak on i jego dwie 'ręce' ponurych, ubranych na ciemno elfów. Co ciekawe, jeszcze co najmniej kilku z nich miało twarz częściowo przykrytą maską, przewiązaną chustą lub nasuwało kaptur najgłębiej, jak tylko się dało bez ograniczania widoczności. Mogło być  to spowodowane tym, że ci, którzy ścigali złoczyńców, starali się, aby ich twarze nie były rozpoznawalne. Dzięki temu unikali zemsty ze strony krewnych lub sojuszników zabitych bądź pojmanych przez siebie kryminalistów. Albo kto wie, może i same żelazne dłonie prawa miały wiele do ukrycia przed światem zewnętrznym.
         Nie było ich wielu. Właściwie około dwudziestu, dwudziestu kilku. Ale każdy z nich miał przy sobie cały arsenał rozmaitej śmiercionośnej broni. Miecze, sztylety, noże do rzucania, latające glewie, gwiaździste ostrza, czakramy, włócznie, oszczepy, łuki i małe kusze. Niemal wszystko zatrute. Wyposażone w dodatkowe drobne haczyki, przywodzące na myśl miniaturowe harpuny. Doskonałe narzędzia nie tylko śmierci, ale także bolesnej, długiej agonii. Dającej ofierze złudną nadzieję na przeżycie, a katowi czas na wyciągnięcie informacji. Wartownikom, którzy wypełniali wolę Obserwatorek, często brakowało tych skrupułów, które powstrzymywały przeważającą większość bezwzględnych i fanatycznych, ale w większości sprawiedliwych Sióstr z tego mrocznego zakonu. Nic więc dziwnego, że Obserwatorki większość brudnej roboty zostawiały swoim skrytobójcom.
         Gdy Wartownicy opuścili Szmaragdowe Sanktuarium, Greta Mosshoof przeprowadziła małą naradę z Tenellem i Ivy Leafrunnerami, swoimi taurenami, druidami Keleka oraz paroma tymi, których przysłano z Ashenvale i Teldrassilu.     Po krótkich rozważaniach za i przeciw zadecydowali, że wyślą kilku swoich za problematycznym oddziałem Santarosa. Greta, w przeciwieństwie do ufnego Keleka przewidziała problemy z Bladewingiem, była więc przygotowana na wydanie odpowiednich poleceń. Druidzi i paru łuczników było gotowych do wymarszu szybciej, niż się tego spodziewała, już niespełna parę godzin po odejściu Wartowników podążyli ich tropem.
         Tym bardziej, że Wartownicy maszerowali głównie pieszo. Nawet dowódca Bladewing nie miał wierzchowca, tylko ośmiu z jego ludzi dosiadało szablokotów. Powodem tego były długie wieki życia pod ziemią, gdzie nocne pantery bardzo źle się chowały, były znacznie słabsze i częściej chorowały niż ich kuzyni na powierzchni. Same Obserwatorki również wolały pieszy pościg, używając szablokotów tylko w wyjątkowych przypadkach. Niemal nigdy nie dosiadały również hipogryfów, w tym celu zdecydowanie wolały prosić o pomoc Strażniczki z lasów lub nająć doświadczonego jeźdźca.
         Tymczasem Santaros nadkładał tempa. Aż dziw brał, że cały ubrany w zbroję, z ciężką tarczą na plecach, był w stanie maszerować tak szybko, jak jeźdźcy jadący na szablokotach kłusujących lekkim truchtem. Piechota biegła z tyłu, wciąż daleka od jakichkolwiek oznak zmęczenia, ale znacznie wolniejsza niż ich dowódca. Sił musiała dodawać mu dzika, ocierająca się o żądzę mordu gorliwość i ambicja, by awansować w kręgach Wartowników. Pokonywali tak kilometr za kilometrem, kładąc trupem napotkane wściekłe zwierzęta. Na ich drodze stanęła też niewielka grupka furbolgów z Martwego Lasu, watażka licząca sobie kilka tropicieli, szamana i paru wojowników. Ich ciała, posiekane i podziurawione usłały później polanę, znacząc krwawym śladem pobliskie kamienie. Z Wartowników tylko jedna tancerka ostrzy, która nieuważnie zaczęła wirować pomiędzy dwoma wściekłymi furbolgami, próbując pociąć obu na raz, otrzymała poważniejsze obrażenia. Tu jednak do akcji wkroczył Lathius, przyboczny Santarosa. Jak się okazało, blady elf był alchemikiem, specjalistą od substancji otrzymywanych z ziół, grzybów i gruczołów niektórych istot. Jak na wybitnego znawcę trucizn przystało, wiedział także, który jad w jakiej proporcji ma właściwości lecznicze.
         Tak minął dzień, a za nim noc. Wartownicy nie dawali sobie czasu na wytchnienie. Odpoczywali dość w Szmaragdowym Sanktuarium. O dziwo, najwięcej wątpliwości co do tego pośpiechu mieli jeźdźcy panter. Zwrócili się z tym do Santarosa.
-        Lordzie dowódco, melduję, że szablokoty potrzebują odpoczynku. To silne zwierzęta, ale muszą spać i jeść.
-        Są niespokojne. Możliwe, że coś wyczuły. Powinniśmy zbadać sytuację. - Wtrącił drugi. Bladewing zastanowił się chwilę.
-        Trupy, zgnilizna, ropa, żółć demona, zatęchłe powietrze. Tyle na pewno wyczuły. Mój nos też przez to cierpi.
-        Mogły wyczuć coś więcej. Odnoszę dziwne wrażenie, że w tym lesie jest za cicho.
-        On ma rację, Santarosie. - Wtrąciła zakapturzona Obserwatorka, po raz pierwszy zabierając głos. Był bardzo spokojny i przyjemny dla ucha. - Jest tu nienaturalnie cicho, wiatr nie porusza liśćmi, nie słychać żadnych ptaków ani innych zwierząt. Ale od kilku godzin cisza stała się tak intensywna, że aż chce się błagać o litość, o jakieś dźwięki inne niż nasze oddechy.
Santaros westchnął. Wiedział o tym już wcześniej, ale nie chciał szerzyć paniki w oddziale. W dodatku miał ochotę na walkę. Niestety, skoro inni również wyczuli niebezpieczeństwo, pozostawało mu tylko ulec ich prośbom i pozwolić na krótki odpoczynek.
-        Zgoda. Zarządzam postój. Ty, Eruinne, dobierz sobie kogoś z kim staniesz na warcie. Lathius, sprawdź, czy nasza brawurowa tancerka będzie się jeszcze nadawała do walki. Liczę na twoje umiejętności, nie mam zamiaru teraz niańczyć nieprzydatnej jednostki aż do naszego powrotu, a przecież nie możemy jej odesłać teraz, gdy jesteśmy tak daleko od głównego traktu. Doprowadź ją do porządku.
Wszyscy zasalutowali na znak, że zrozumieli rozkazy. Santaros został na swoim miejscu, rozmyślając. Wyczuł już trop, wiedział, że jest blisko. W duchu śmiał się do rozpuku z głupoty zachowawczych, tchórzliwych druidów. Jesteśmy o wiele bliżej wykrycia satyrów niż wy kiedykolwiek byliście.
         A satyry były bardzo blisko wykrycia Wartowników. Santaros dobrze wiedział, że zapędził swoich ludzi prosto w pułapkę, ale o to właśnie mu chodziło. Walka, tu i teraz. Jesteśmy całkiem dobrze przygotowani.
-        Do broni! Uformować szyk! Czekać na mój znak! - Krzyknął. Prawie w tym samym momencie dało się słyszeć diaboliczne beczenie, gwałtownie przerwane. Satyr pocięty w kilku miejscach potoczył się z niewielkiego pagórka wprost pod nogi Wartowników.
         Zasadzka podziałała. Teraz pozostało do rozstrzygnięcia tylko to, czyja okaże się skuteczniejsza w ostatecznym rozrachunku.
* * *
         Szary, wielki ryś przemierzał w pośpiechu leśny gąszcz. Starał się przemykać niezauważony przez inne leśne zwierzęta, wolał unikać walki i jej konsekwencji w postaci zainfekowanych ran. Póki co zdawał się na swój własny węch. Nie tropił jednak żadnych bestii, tym, czego szukał, był ostry, piżmowy zapach taurena i delikatna, żywiczna woń elfów.
         I podłapał trop.
         Przemknął w stronę zapachu, próbując zignorować wszechogarniający odór demonów. Szedł bardzo szybko, skradając się na ugiętych łapach i strzygąc uszami w nadziei wychwycenia jakichś dźwięków. W kociej formie trudno było mu myśleć o wielu sprawach naraz, za to łatwiej mógł koncentrować się na jednym, najważniejszym celu. Teraz przystanął, by oszacować, z którego dokładnie kierunku dochodzi słaby zapach. Gdy ostatecznie zdecydował się, pobiegł w tamtą stronę.
         Nie miał zbyt wiele czasu. Widział, że jego ludzie wyruszyli, to oznaczało, że Greta dała im taki rozkaz. Musiała więc mieć wyraźny powód ku temu. Zapamiętał kierunek, w którym się udali, po czym szedł dalej za tropem. Musiał jednak odnaleźć zwiadowców, a potem, skrótowymi drogami, dogonić własny oddział. Nie miał nawet trzydziestu procent szansy na powodzenie tej misji, ale musiał zaryzykować.
         Dotarł do krawędzi niedużej górki. Westchnąłby z ulgą, gdyby pozwalała mu na to budowa pyska, zamruczał więc jedynie. Przycupnął, oceniając odległość, po czym skoczył na drogę, wprost przed dwiema elfkami, taurenem i wilkiem.
         Wylądował miękko, na cztery łapy. Biały wilk towarzyszący elfce zjeżył się, a z jego pyska wydobył się przerażający warkot. Ale, ku zdziwieniu zwierzęcia, jego pani uspokoiła go jedynie. Cała trójka pochyliła głowę, gdy szmaragdowozielony blask ujawnił prawdziwą postać tego, kto ukrywał się w ciele rysia.
         Kelek Skykeeper, wbrew temu, o co posądzał go Santaros Bladewing, zaryzykował własne zdrowie i życie, by odnaleźć swoich zwiadowców. Teraz zaś wyjaśnił im pobieżnie sytuację.
-        Nie mamy czasu do stracenia. - Dodał na zakończenie. - Ja poprowadzę drogę. Musimy dogonić naszych, wygląda na to, że nie bez powodu ruszyli za Wartownikami. Potem zaatakujemy obóz satyrów. Jeśli Feronas was nie oszukał, a o ile go znam – nie zrobił tego, odnajdziemy ich główną siedzibę i zetrzemy ich w pył.
Trójka zwiadowców przytaknęła ochoczo. Mimo ogólnego zmęczenia, ich serca radował fakt, że nie wyruszyli na marne, a zdobyta przez nich wiedza okaże się pomocna.
Sylannę ciekawiła jeszcze jedna sprawa.
-        Shan’do Keleku, jak radzicie sobie w takim miejscu jak Felwood? - Spytała.
-        A jakie rozwiązanie ty odnalazłaś, tero’shan? - Odpowiedział jej pytaniem.
-        Z początku myślałam, że nic nie jestem w stanie zrobić. Nie mogłam czerpać energii z zewnątrz, prosić żywe istoty o nią. Sięgnęłam w głąb siebie. Wyzwoliłam Gniew. Czy wy działacie w ten sam sposób, czy znacie też inne?
Kelek tym razem w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się triumfująco. Sylanna nie była pewna, co ma przez to rozumieć, on zaś wyglądał na niezwykle zadowolonego. Teraz już wiedział, że wezwał odpowiednią osobę. Druid, który sam nie doszedłby do tego, jak wyzwalać moc w Felwood, byłby słabym sojusznikiem. Ona zdołała. Szmaragdowy Krąg potrzebował właśnie takich druidów.
         Tymczasem, po bardzo krótkim odpoczynku, pogonił wszystkich, by nadłożyli drogi. Kelek pamiętał dobrze, w którym kierunku się udać, uznał jednak, że najlepiej będzie prowadzić trójkę w kociej formie. I też tak ruszyli, dwie elfki, tauren i biały wilk z Winterspring, przewodzeni przez brodatego rysia o srebrnych, elfich oczach.

* * *

         Krew. Wszystko wokół zalane było purpurową krwią. Zapach wsiąkającej w ziemię posoki zwabiał kolejne spragnione jej istoty. Wysokie, muskularne postacie o diabolicznej posturze zbliżały się, stukając racicami o kamienistą glebę. Ich nogi, przypominające nogi kozłów, a także zakończone szponiastymi dłońmi ręce, pokryte były szczeciniastym, szorstkim futrem o kolorze takim samym, jak włosy i długie, splątane brody. Z głów wyrastały zakrzywione, pierścieniowate rogi koziorożców. Lecz choć rogi, dolne partie ich ciał i długie, krowie ogony zakończone chwostem, przypominały jakąś piekielną kozę, to reszta zdawała się być całkiem znajoma. Klatki piersiowe istot były nagie, o harmonijnej rzeźbie mięśni. Twarze natomiast... choć groteskowo wykrzywione w lubieżnym grymasie, były prawie piękne. Zupełnie jak twarze elfich mężczyzn, i jedynie spoglądające spod krzaczastych brwi przerażające oczy z poziomymi źrenicami psuły to wrażenie. Z elfich cech nadmienić warto także długie, szpiczaste uszy, wystające z grzyw brudnych, rozczochranych włosów o rozmaitych kolorach.
         Tak, to były właśnie satyry. Drwina z postaci Nocnych Elfów, karykatura mężczyzn kaldorei. Te okrutne, sadystyczne demony schodziły teraz ze wszystkich stron, zacieśniając krąg wokół zapędzonych w pułapkę elfów Santarosa.
         Ale natrafiły na bardzo ciężkich przeciwników.
         Wartownicy bowiem teraz dopiero mogli pokazać pełnię swoich zabójczych zdolności. Posoka, która barwiła glebę na ciemno, należała niemal wyłącznie do pokonanych satyrów. Demony były coraz bardziej rozwścieczone, ale i zaskoczone tak zaciekłym oporem. Niejeden z potworów zginął tylko dlatego, że zawahał się przed rozszarpaniem pazurami nacierającego dowódcy, przerażony żądzą mordu płonącą w jego oczach. Santarosowi można było wiele zarzucić, ale był urodzonym wojownikiem i zdecydowanie lepiej było mieć go po swojej stronie, niż jako wroga.
         Mimo wszystko przewaga liczebna wroga była zbyt duża, aby Wartownicy mogli długo stawiać opór. Kolejna fontanna krwi buchnęła tym razem z Nocnego Elfa, niemal rozerwanego na strzępy. Jego zabójcy błyskawicznie wyrwali miecze z zaciśniętych pięści trupa, używając przeciwko elfom ich własnej zatrutej broni.
         Tym razem padła kobieta. Ta sama, która wcześniej została zraniona przez furbolgi. Okazała się wciąż być słaba, by móc walczyć.
         Kolejny atak szponiastą łapą, rozbłysk zjadliwie zielonego światła, krzyk bólu, błaganie o łaskę Elune, gwałtownie przerwane. Następny elf poległ, zabity przez satyra. Wcześniej zabita została jego pantera.
         Santaros nie mógł już dłużej udawać, że jego plan się powiódł. Miał dziwne przeczucie, że przedobrzył, i to znacząco. Przez chwilę nawet naszła go myśl, że powinien słuchać druidów i wyruszyć wraz z nimi. Szybko jednak musiał powrócić do działania, bowiem ziemię splamiła znów elfia krew. Następny mógł być on. Nawet, jeśli utrzymywał się dzielnie, kładąc trupem kolejnego satyra, nawet, jeśli u boku miał mistrza trucizn i zabójczynię miotającą śmiercionośne ostrza, niemal niewidoczne w locie, to liczba wrogów nie malała, a rosła.
         Kątem oka ujrzał satyra wyróżniającego się na tle innych.
         Nie był od nich wyższy, choć może nieco bardziej muskularny. Ciemnoniebieskie włosy i brodę miał znacznie czystsze i bardziej uporządkowane, a rogi prezentowały się wyjątkowo spektakularnie. Czerwonawą skórę znaczyła siateczka blizn i runiczne tatuaże. Santaros dostrzegł, że satyr nie walczy, a jedynie obejmuje wzrokiem całe pole rzezi. Gdy przyjrzał się lepiej, zauważył, że oczy tego satyra znacznie bardziej przypominają elfie niż kozie, nie miały bowiem źrenic. Także twarz wydawała się o wiele piękniejsza, a cała postawa wyjątkowo dostojna. Gdyby tylko taka myśl nie była absurdem, uznałby, że jest to książę satyrów, choć jego przepaska biodrowa była zwyczajna, skórzana, nie miał też pierścieni, naszyjników, ani żadnych ozdób na rogach.
         Książę satyrów. Może to wcale nie jest taki głupi pomysł. Słyszano przecież legendy o synach samego Xaviusa, i choć nie miał on żadnych dzieci, gdy był jeszcze kanclerzem Azshary, a satyry prawdopodobnie nie są zdolne do prokreacji, to przecież pod pojęciem „syna” mógł się kryć uzdolniony uczeń, wybrany, by zostać przetransformowanym przez najwspanialszego z satyrów. Ich króla. Jeszcze w czasach Wojny Starożytnych...
         Z zadumy Santarosa wyrwał krzyk Lathiusa. Blady elf wyróżniał się niższą tężyzną fizyczną niż reszta Wartowników, gorzej też walczył. Jego główną funkcją było trucicielstwo i leczenie. Spotkał go dość wątpliwy zaszczyt, gdyż śmierć zadał mu sam „książę satyrów”. Sztylet, za pomocą którego próbował bronić się Lathius, został praktycznie przetopiony, tak, że stał się miękki niczym masło, i poparzył dłoń elfa do żywego mięsa. Ten nie dawał za wygraną, i rzucił satyrowi pod racice niewielki słoiczek. Szkło rozbiło się, a przezroczysty, oleisty płyn znajdujący się w środku zaczął błyskawicznie parować. Satyr cofnął się w porę, by nie doznać poparzeń, opary jednak zdążyły podrażnić jego drogi oddechowe. Zakasłał, ale nie stracił koncentracji. Rozwścieczony zaczął dusić Lathiusa samą siłą woli, a gdy ten był już na skraju wytrzymałości, po prostu pstryknął palcami.
         Blada twarz elfa zamarła. Lathius złapał się za pierś z wyrazem niedowierzania w oczach. Trwał tak w bezruchu przez kilka chwil, po czym runął na ziemię. Z jego ust polała się fioletowa krew.
         Książę satyrów sprawił, że serce elfa eksplodowało. Widząc trwogę w oczach pozostałej garstki walczących elfów, przywódca demonów uśmiechnął się z zadowoleniem, niemal radośnie. Teraz, nie licząc koźlich części jego ciała, wyglądał niemal zupełnie jak Nocny Elf. Wodził wzrokiem po stawiających opór Wartownikach, po czym jego spojrzenie zatrzymało się na Eruinne. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, tym razem odsłaniając całkowicie ostre, wampirze zęby. Ruszył w stronę elfki, zamarłej z przerażenia.
         Santaros wiedział, że nie ma już na co czekać. Krzyknął do Eruinne pozostałych, by go osłaniali, sam natomiast przymknął oczy dla lepszej koncentracji. Sytuacja była nagląca, on zaś nie mógł popełnić żadnego błędu. Zagłębił się we własny, skrzywiony umysł, potem dalej i dalej... i jeszcze.
         Druidzi mają swój Szmaragdowy Sen, ja mam Ciemną Stronę Księżyca. Miejsce, z którego wyrywał żądne zemsty duchy tych, którzy polegli tragiczną śmiercią. Poczuł bezgłośny krzyk duszy Lathiusa, i kilku pozostałych z jego oddziału. Skoncentrował się na tych, których dusze wysyłały najsilniejsze wibracje. Nie miał na tyle mocy, aby przywrócić wszystkich. To, co potem zrobił, było niemożliwe do opisania w jakimkolwiek języku. Nie wyrywał samych dusz z krainy Cienia, wykorzystał tylko coś, co było ich lustrzanym odbiciem – lub też cieniem właśnie. Samym wspomnieniem emocji doznanych tuż przed śmiercią i w jej momencie. Jeszcze tylko moment, i...
         Cienie zmaterializowały się. Półprzezroczyste, czarne postacie poległych elfów utkane z czystej ciemności. Ich oczy lśniły nienawistnie błękitno-purpurowym światłem. Zwróciły się ku grupce satyrów przewodzonych przez ich „księcia”. Santaros westchnął z ulgą, widząc, że ewokacja powiodła się. Czarna magia była teraz ich jedyną szansą na to, by zyskać choćby minimalną przewagę nad satyrami.

* * *

         Grupa elfów i taurenów pędziła przed siebie. Część z nich przybrała rozmaite zwierzęce postacie, inni zachowali własne. Co rusz natykali się na satyra skrytobójcę, chwytali go wtedy, próbując wyciągnąć zeń informacje. Nie zdołali jednak uzyskać nic konkretnego od żadnego z nich, nic - prócz krzyków, obelg i przekleństw. Ponieważ wrzaski demonów mogły zostać usłyszane przez ich pobratymców, a co za tym idzie, istniało ryzyko, że ich ściągną na miejsce, druidzi zaprzestali prób przesłuchania. Wszystkich innych napotkanych po drodze zabijali już bez ceregieli.
         Prowadzeni byli przez druidów, którzy wędrowali w niedźwiedziej postaci. Ci obdarzeni byli najlepszym węchem, więc podążali wiedzeni przez własne nosy. Woń rozgrywanej bitwy była nie do pomylenia z żadną inną, nie mieli więc żadnych wątpliwości, co do obranej przez siebie drogi. Biegli na przełaj, nie zawracając sobie głowy ścieżką, co było odrobinę bardziej uciążliwe dla tych z ich sojuszników, którzy biegli w swojej naturalnej postaci. Ci co chwilę przeklinali cierniste pnącza owijające się wokół ich łydek.
         Sylanna, Vaenni i Makato, idąc za tropem Keleka, zaskakująco szybko zrównali swój krok z druidami wysłanymi przez Gretę ze Szmaragdowego Sanktuarium. Obyło się bez żadnych pytań, żadnego zdziwienia. Kelek objął prowadzenie nad oddziałem, natomiast jego zwiadowcy zajęli się pilnowaniem tyłów, przy okazji dając nieco odpocząć nogom i oszczędzając siły przed kolejną bitwą.
         Krajobraz zaczął się powoli zmieniać. Wyszli z najgęstszego lasu, teraz biegnąc po górzystym, skalistym terenie porośniętym iglastymi drzewami i krzewinkami. Mijali także coraz więcej opuszczonych zabudowań, bielejących niemal trupio kolumn i łuków z marmuru, także skruszonych rzeźb. Łowczyni kątem oka dostrzegła grymas bólu na twarzy swojej przyjaciółki. Druidka uprzedziła jej pytanie.
-        Urodziłam się tutaj, i wychowałam. Ruiny, które nas otaczają, były kiedyś miastem znanym jako Constellas. - Powiedziała zduszonym głosem.
Łowczyni przytaknęła ze zrozumieniem. Sylanna chciała jeszcze najwyraźniej coś dodać, ale rosnące poruszenie innych z ich oddziału przykuło ich uwagę.
         Jak się okazało, byli już na miejscu. Ze wzgórza, na którym przystanęli, można było objąć wzrokiem całe pole bitwy, która właśnie się tutaj rozgrywała. Scena, która ukazała się ich oczom, nie rokowała dużych nadziei na zwycięstwo. Z oddziału dwudziestu kilku Wartowników, ostała się może dziesiątka – ale pocieszenie stanowił pewien fakt, że ilość martwych satyrów przerastała kilkukrotnie liczbę poległych elfów.
         Druidzi szybko się przegrupowali.
         Pierwsi uderzyli taureni oraz ci z druidów, którzy przybrali formę niedźwiedzia. Tuż za nimi biegli ich towarzysze w skórach dzikich kotów, wilków, a także ci, którzy nie zmieniali się z postaci Nocnego Elfa w zwierzęcą. Na tyłach – łucznicy i druidzi, którzy przybrali kształt kruka, orła lub jastrzębia.
-        Tor'fala no-dorah! Do boju, bracia i siostry!
-        Śmierć satyrom! Na strzępy ich! W imię Cenariusa!
         Pierwsze strzały zostały już wystrzelone, pierwsze z kruków i orłów już zaatakowały oczy rogatych przeciwników. Pierwsze topory starły się z sierpami, a pierwsze glewie zawirowały nad głowami walczących.
         Pierwszy trup z grupy Szmaragdowego Sanktuarium padł pod kopytami jednego z satyrów. Przecięty niemal na pół kruk z cichym szelestem piór runął na leśną ściółkę, wraz z upływającym życiem powracając do swojej prawdziwej postaci. Okazał się elfką, próbującą oślepić satyra. Głęboka rana na jej brzuchu odsłaniała żebra i sięgała aż po biodro. Obficie broczyła krwią, która farbowała  długie, niebieskie włosy, na brunatnofioletowo. Demon nie zwrócił nawet uwagi na to, jak po bardzo krótkiej chwili agonii druidka wyzionęła ducha. Przeszedł tylko nad jej ciałem, z piekielnym beczeniem rzucając się tym razem na taurena.
         To mogłam być ja, uświadomiła sobie Sylanna. Coś powstrzymało mnie przed przemianą w kruka, ten głos w głowie... Jestem mu wdzięczna. Gdyby nie to, byłabym na miejscu tamtej kobiety, a ten plugawiec niemal deptałby moje  ciało racicami. Nie pozwolę, by jej śmierć poszła na marne, myślała. Nie mogę dać się zabić, tak jak ona to zrobiła.
         Kątem oka dostrzegła tego, który najwyraźniej dowodził satyrami. Zadrżała, widząc, jak walczy zaciekle z dwójką Wartowników – uzbrojonego od stóp do głów, zamaskowanego wojownika i ubraną na czarno tancerkę ostrzy noszącą znaki Zakonu Obserwatorek. Otaczały ich... Sylanna miała okazję tylko raz, dwa razy w życiu oglądać Cienie przywołane przez Wartowników, i za każdym razem budziły one w niej odrazę. Uważała, że to wytwór czarnej magii, nieomal nekromancja. Więc to takimi rzeczami zajmują się w Lochach, zasłaniając się prawem? Nawet niektórzy magowie Shen'dralar, wygnańcy i odszczepieńcy, potępiali takie praktyki, czynione wszak przez kapłanki Elune, oraz ich przybocznych, mających strzec prawa... To było niewłaściwe, jak czuła. Ale nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Skinęła na Vaenni i Makata, i doskoczyła, by pomóc Wartownikom w walce z satyrami.
         Teraz liczba elfów oraz ich sprzymierzeńców zaczęła przewyższać oddziały wroga, w dodatku mroczne Cienie stanowiły doskonałą ochronę przed magicznymi atakami satyrów. Choć czarnoksięska moc była potężna, to została znacznie przyblokowana i w tej chwili niewiele mogła zdziałać przeciwko tak zmasowanej ofensywie. To także wpłynęło na morale satyrów i zapewniło walczącym elfom i taurenom nieznaczną przewagę. Szala w końcu przechyliła się na korzyść Szmaragdowego Kręgu.
         Mimo to ich przywódca nie tracił zimnej krwi. Wciąż opanowany, lubieżnie uśmiechnięty, odpierał fizyczne ataki szponami i sierpem, a samą siłą woli blokował próby atakowania go druidzką magią, także skondensowana, mściwa nienawiść Cieni nic mogła przeciw niemu zdziałać. Nawet łuk i bystre oczy Vaenni na niewiele się zdały. By nie marnować cennych strzał, łowczyni zaniechała wystrzeliwania ich do przywódcy satyrów, a zamiast tego postanowiła osłaniać pozostałą czwórkę, celując w nieprzyjaciół toczących bitwę z druidami.
         Gdy Sylanna i Makato koncentrowali się, wspierając się wzajemnie duchową siłą i wspólnie miotali zaklętymi pociskami w satyry, przywódca demonów prawie bez wysiłku paru ataki miecza Santarosa i zakrzywionych sztyletów Eruinne. Demon wyczuwał, że i druidzi coś przeciwko niemu obmyślają, ale brakowało mu czasu na to, by się nimi zająć. Dwójka elfów wciąż próbujących go dosięgnąć swoimi ostrzami skutecznie mu w tym przeszkadzała. Wzbudziło to jego irytację, ale nie okazywał tego po sobie. Korzystając z faktu, że oboje Strażnicy odsunęli się od niego na chwilę, by nabrać tchu, znów otoczył się tarczą energetyczną, po czym ogarnął wzrokiem pole bitwy.
         Większość z hordy Jadeitowego Ognia – jego hordy – leżała w kałuży szlamu i krwi martwa lub okaleczona. Żałosne beczenie i klątwy rzucane głównie w eredun i darnassiańsku były zagłuszane przez krzyki wciąż żywych, walczących elfów, taurenów i satyrów. Wódz demonów pokręcił głową, na jego twarz wypełzł grymas niezadowolenia. Jego rozproszoną uwagę wykorzystała Strażniczka, doskakując do niego, przebiła tarczę jakimś czarem dziwnej, nieznanej mu natury i tnąc naraz oboma sztyletami.
         Demon zdążył odskoczyć, ale Strażniczce udało się jej go drasnąć w ramię i w pierś. Rozwścieczony i zaskoczony za razem, ryknął z bólu, skupiając uwagę na elfce, która go zraniła. Spróbował ją pochwycić, ale okazała się zwinniejsza od niego i w porę odskoczyła. Lecz zamiast gładko i pewnie wylądować na ugiętych nogach, w pozycji gotowej do następnego ataku, trafiła na rozstępujący się pod jej nogami grunt, wynik fali uderzeniowej wysłanej przez satyra. Chwiała się przez chwilę, balansując całym ciałem, w końcu przewróciła się na plecy, zdążywszy w ostatniej chwili zamortyzować upadek łokciem, zaś drugą ręką zasłoniła głowę, w której stronę leciał właśnie jeden z większych kamieni. Kątem oka zdążyła tylko zobaczyć, że z równowagi został wytrącony także Santaros, który, padając, zdołał odrzucić miecz, aby nie upaść na niego całym swoim ciężarem. Wszystko to działo się w ciągu bardzo krótkiej chwili.
         Przywódca satyrów stał już nad nią. Wziął zamach, celując sierpem tak, by jednym uderzeniem pozbawić jej głowy. Widział, jak srebrzyste oczy elfki rozszerzają się w śmiertelnym przerażeniu. Niemal czuł, jak wszystkie mięśnie jej ciała tężeją, słyszał podniecająco szybkie bicie jej serca. Była to dla niego  chwila, w której żałował, że musi ją zabić, że nie może się zabawić z nią dłużej, ulżyć swojej mrocznej żądzy, torturować, a potem, być może, uczynić ją poddaną sobie nałożnicą. Sprawić, by jej męki zaowocowały nienawiścią i pragnieniem mordu. Cóż, nie tym razem... Opuścił sierp.
         Ostrze zostało podbite przez miecz z niewiarygodną siłą. Satyr zachwiał się, uprzednio wysławszy w stronę napastnika zjadliwej, jadeitowej barwy płomień. Santaros wrzasnął, czując, jak demoniczny ogień rozgrzewa jego rękawicę i parzy dłoń, ale nie przestawał walczyć. Metal został momentalnie rozgrzany, choć błędem byłoby powiedzieć, że do czerwoności – była to bowiem wściekła, zjadliwie żółtawa zieleń. Santaros zaciskał zęby jak tylko mógł, ale pomiędzy rękawicą miał tylko warstwę skóry i tkaniny, które co prawda chroniły jego ciało przed całkowitym zwęgleniem, ale nie przed dojmującym, parzącym bólem. Zmuszony był atakować satyra lewą ręką, co i tak wychodziło mu prawie tak dobrze, jak prawą.
         Wtedy rozległ się grzmot. A zaraz po nim diaboliczne beczenie pełne skargi, żalu i oburzenia. Kilku druidów wsparło się nawzajem i zdołało przywołać błyskawicę na tyle silną, by przebić bariery księcia satyrów. Trafiony piorunem, padł na ziemię, przetoczywszy się kilka metrów z pagórka i wpadając na pień drzewa. Tę chwilę wykorzystali i Wartownicy i druidzi, aby do niego doskoczyć.
         On nie był jednak zwyczajnym satyrem. Chwiejąc się i potykając o własne kopyta, był wciąż zdolny do użycia prostej sztuczki, chętnie używanej przez magów bojowych czy Obserwatorki. Było to błyśnięcie, czar teleportacyjny na bardzo małą odległość, wystarczający jednak, by zmylić wrogów i wymknąć się im, lub też znaleźć się nagle za ich plecami. W tym wypadku wódz satyrów wybrał pierwszą opcję, teleportował się na kilka metrów w głąb lasu po czym po prostu znikł w rozproszonej przez siebie nienaturalnej, żrącej mgle.
         Druidzi dali rozkaz wycofania się poza jej zasięg, reszta zajmowała się dobijaniem satyrów. Było to trudne zadanie, tym bardziej, że znaczna część wymknęła się za swoim przywódcą lub w zupełnie inną stronę, ostatecznie jednak ostatnie kilkanaście diabłów puściło krew na splugawioną ziemię Felwood. Nikt jednak nie cieszył się, nie wiwatował. Ilość zabitych własnych ludzi i świadomość tego, jak wielu wrogów wymknęło się w gąszcz lasu skutecznie zagłuszała poczucie zwycięstwa. Została jedynie słaba ulga.
         Santaros zdjął stygnącą rękawicę. Gdy zobaczył w jakim stanie znajduje się skóra, którą podbity był metal, oraz niemal zupełnie spopieloną tkaninę koszuli, nawet on zadrżał. Pełen obaw i z sykiem wydobywającym się zza zaciśniętych szczęk, odwinął rękaw. Jego oczom ukazało się przedramię ze skórą niemal zupełnie zniszczoną. Było pokryte sczerniałymi pęcherzami, a w niektórych miejscach skóra została przeżarta do żywego mięsa, strasząc krwistą purpurą i odsłaniając żyły. Kontakt poparzeń z powietrzem tylko nasilił ból, i to do tego stopnia, że w oczach weterana wielu walk pojawiły się łzy, a wyschnięte gardło z ledwością stłumiło wydobywający się z niego szloch. Eruinne doczołgała się do niego. Gdy zobaczyła ranę, przeraziła się. Powiodła błagalnym wzrokiem po druidach, zajętych opatrywaniem i uzdrawianiem własnych ran. O dziwo, tą, która skinęła jej głową i podeszła, była taurenka, Greta Mosshoof.
         - Cśś, cśś. Nic nie mów, kapłanko. Wiem, że wasz zakon nie słynie z uzdrawiania, ale może modlitwa ukoi jego ból.
Santaros widząc ją, chciał coś powiedzieć, ale i jego uciszyła.
         - Oszczędzaj siły, wojowniku. Tak, jak i Kelek musi, bo czeka go jeszcze walka i nie może trwonić energii na leczenie rannych. To zadanie dla staruchy, takiej, jak ja. A teraz śpij, bo inaczej będzie bolało.
         Przesunęła ogromną, trzypalcową dłonią nad twarzą elfa. Santaros czuł, że powinien zdjąć i maskę, ale ciężkość, która go ogarnęła, nie pozwoliła mu w jakikolwiek sposób się poruszyć. Z początku przeraził się, że umiera, ale potem poddał się błogiej ospałości i zamknął powieki.
         Eruinne nuciła cicho monotonną melodię, błagania o łaskę do samej Elune. W tym czasie Greta zabrała się za przedramię i dłoń Santarosa.
         - Hmm, ze dwa paznokcie już mu chyba nigdy nie odrosną, będzie miał też pełno blizn, ale ręka wciąż będzie sprawna. – Mruczała sama do siebie, gdy nad jej dłonią uniósł się delikatny, szmaragdowy blask. Nie jadowicie, nienaturalnie żółtozielony, jak kolor żółci demonów, ale łagodny, kojący odcień zieleni kojarzący się z czystą wodą i letnim listowiem. Gdy przesuwała dłonią nad ręką wojownika, poświata objęła także i poparzone miejsca. Trwało to dość długo, ale w końcu bąble zaczęły maleć a rana zarastać. Gdy Greta skończyła, ręka Santarosa była świeżo zabliźniona, a na jej powierzchni zostały tylko błyszczące, ciemne plamy.
         Eruinne skończyła modlitwę i podniosła oczy na taurenkę.
         - Jak mam ci dziękować, shan’do Mosshoof?
         - Nie jestem shan’do, kapłanko. Jestem tylko starą taurenką i wiem co nieco o leczeniu. – Odparła Greta ostrzej niż chciała, ale próbowała tym ukryć wzruszenie. – Jeśli o mnie chodzi, to odrobina porządnego ziela do fajki z pewnością wyrównałaby nasze rachunki.
         Obserwatorka uśmiechnęła się blado.
         - Nie masz do niego żalu o to, jak się do ciebie zwracał?
         - Mam. Jest dziesiątki razy starszy ode mnie, a zachował się jak cielak. Czasem się zdarza. Ale moim zadaniem jest udzielanie pomocy rannym i tak też czynię, bez względu na moją sympatię do nich czy jej brak. A co do Bladewinga, to niech smaruje rękę maścią z ziela fell’eaq, czy też jak my to nazywamy – niedźwiedziej grzywy.
Eruinne kiwnęła głową. Chciała zapytać o coś jeszcze, ale taurenka uprzedziła ją.
         - Jeśli chodzi o to, kiedy się obudzi, to daj mu jeszcze godzinę, dwie. Sama także wypocznij trochę, lepiej ci się zrobi. Ja natomiast wrócę do reszty, mam też innych pacjentów.
         Mówiąc to wstała, strzykając stawami, prychnęła cicho i poszła dość żwawo, choć wyraźnie się już garbiła. Eruinne powiodła za nią oczami, pełna wdzięczności, której nie potrafiła nawet dobrze wyrazić. Potem wzięła sobie do serca słowa taurenki i także ułożyła się do snu, tuż obok Santarosa.


*        *      *


         W tym czasie Sylanna rozmawiała z Makatem, Kelekiem i grupką innych druidów. Sprzątnęli już część trupów układając je na trzy oddzielne stosy – jeden, większy, stanowiły elfy, drugi - taurenów, trzeci, niestety nieduży, satyry. Taureni mieli zostać przysypani ziemią, tak bowiem w zwyczaju mieli chować swych zmarłych. Elfów zamierzano spalić wedle tradycji, to samo miało czekać truchła satyrów, ale tylko po to, aby pozbyć się ich widoku i zapachu raz na zawsze.
         Sylanna pomagała w układaniu zwłok jak i zajmowała się rannymi podobnie jak wielu innych druidów. Sama nie odniosła poważniejszych ran, najbardziej chyba dostało się Vaenni – ta na szczęście była w dobrych rękach i wypoczywała oparta o pień drzewa. Druidka zaś spekulowała żywo na temat tego, co stało się z księciem satyrów.
         - Jesteśmy niemal pewni, że jest to Xavathras, znany w tych okolicach przywódca satyrów – mówiła Eridan Bluewind, cicha i małomówna druidka. Dalej skinęła Kelekowi, bo niezręcznie się czuła, przemawiając. Kelek kontynuował więc opowieść.
         -W Felwood aż roi się od rozmaitych klanów satyrów, w dodatku wcale nie wszystkie nawzajem się kochają. Ci, z którymi walczyliśmy, należeli do Jadeitowego Ognia. Siedzibę mają na północy, w Jaede’naarze, miejscu, które dawniej było kurhanem wielu śpiących druidów. Wśród nich mają podobno co najmniej dwóch przywódców: jednym jest Xavathras, ten, który się nam wymknął. Ale jest on niczym w porównaniu z księciem Xavalisem rezydującym w kurhanie.
         - Więc „nasz” satyr nie był tym słynnym księciem, który to podobno włada satyrami w Felwood?
         - Nie. Gdybyśmy stanęli w walce przeciwko tamtemu, prawdopodobnie odnieślibyśmy jeszcze większe straty. Xavathras nie jest jednak słaby. O ile Xavalis pełni funkcję księcia i naczelnika, jeśli można tak to nazwać w tych chaotycznych satyrzych społecznościach, to Xavathras jest kimś w rodzaju wodza militarnego. Nazwijmy go „generałem”.
         - Generał Xavathras z Jadeitowego Ognia. Brzmi dumnie. – Prychnął pogardliwie elf stojący za Sylanną. Wzruszyła ramionami, chociaż w duchu przyznała mu słuszność.
         - Ale gdzie on teraz może być?
         - Najprawdopodobniej wrócił do swojej kryjówki. Obozu, w którym może mieć skażoną Księżycową Studnię.
         - To znaczy? Gdzie to może być? – Dopytywał się taureński druid .
         - Eridan doniosła mi, że w ruinach naszego dawnego miasta, znanego kiedyś jako Constellas…
         Sylanna zadrżała z odrazy. W środku zawrzało w niej, gdy przywołała wspomnienia z dzieciństwa i młodości, swoją rodzinę, sąsiadów. Pragnienie zniszczenia Xavathrasa wzmogło się w niej ze zdwojoną siłą.
         Postanowiła dobrze wypocząć. Wiedziała, że Gniew będzie równie mocny, ale lepiej jej posłuży, gdy ciało odzyska siłę i sprawność.

*        *      *

         Constellas. Smukłe, marmurowe kolumny porośnięte kolczastym bluszczem wciąż jaśniały bielą wśród zgniłej zieleni lasu. Nie pozostał już żaden ślad po elfich domostwach wznoszonych z żywych drzew, ale część muru, wieża i kapliczka zachowały się całkiem dobrze. Zwłaszcza ostatnia, choć ta zmieniła barwę z białej na brunatno czerwony od krwi składanych na niej ofiar. Wśród starożytnych zabudowań rozstawione były też szpiczaste skórzane namioty i drewniane szałasy. Gdzie nie gdzie wciąż widniał ślad po zagaszonym ognisku, i wieszaki na tusze upolowanej zwierzyny. Często humanoidalnej w kształcie, jeśli się przyjrzeć. Większość z trupów należała prawdopodobnie do furbolgów. To wszystko sprawiało, że zaduch samego lasu był w tym miejscu jeszcze bardziej nieznośny, przesączony odorem starej krwi, stęchlizny, gnijącego mięsa i roślin. Ale prawdziwe źródło smrodu było gdzie indziej.
         Na północy obozu, na niedużym wzniesieniu, z którego było widać klify nad lesistym wybrzeżem Darkshore, a gdyby ktoś wytężył wzrok – także szare, mgliste Zasnute Morze - umiejscowione było spaczone źródło. Dawniej musiała być to księżycowa studnia, której lśniące wody tryskały ze skał i przynosiły ukojenie mieszkańcom wioski i strudzonym wędrowcom. Dziś było to jedno ze źródeł spaczenia tego lasu, a siły przywracało chyba jedynie satyrom.
         Xavathras obmywał właśnie rany w szlamowatym, lepkim płynie, wcześniej upiwszy zeń kilka łyków. Otrząsnął się z bólu, bo nawet dla satyrów wody z fontanny były nieco żrące, ale potem poczuł się o wiele lepiej. Rozmyślał nad swoją dzisiejszą klęską. Pokonali go druidzi, czego wcale się nie spodziewał. Fakt, że uciekł, wcale nie napawał go wstydem, bo satyry nie miewają żadnego poczucia honoru a wszelkie brudne sztuczki przychodzą im z łatwością. Teraz Xavathras będzie musiał obmyślić jakąś, i to naprawdę perfidną, żeby pokonać ścigający go oddział.
         Rozważania przerwała dwójka satyrów, kłaniających mu się w pas i rzucających pochlebstwami na prawo i lewo. ‘Nędznicy’, pomyślał. ‘Nie można wierzyć w żadne ich słowo, choć racja, z tym, że jestem piękny i silny jak wezyr demonów, się nie pomylili. Zresztą, nie można tego powiedzieć o nich. Wystarczy popatrzeć, ten gówniarz jest skarlały, ma powykręcany kręgosłup i członki, małe rogi, przebrzydłą twarz… Chyba to wina tego, że transformowaliśmy bachora. Zwodziciel jeden wie, kiedy on dorośnie. Drugi nie jest wiele lepszy, może daje radę ze sztuczkami, ale oszuka co najwyżej półzdechłego furbolga. Czasem mam wrażenie, że armia impów przydałaby mi się bardziej, niż te niedorobione ochłapy po księciu Xavalisie. Najlepszych, oczywiście, zostawił sobie…’
         - Dość już. Mówcie, z czym naprawdę do mnie przyszliście, albo zaliczycie kąpiel w studni.
         Mniejszy satyr zadrżał. Wciąż miał jak żywo w pamięci moment transformacji, bardziej bolesny niż cokolwiek innego, co mógłby sobie wyobrazić. A życie satyra i tak nie należało do łatwych i przyjemnych.
         - Lordzie Xavathrasie, przybył do ciebie gość aż z Darkshore. Mówi, że pragnie nawiązać sojusz i pertraktować odnośnie ataku na – Tu satyr skrzywił się. – Szmaragdowe Sanktuarium.
         Xavathras prychnął.
         - Gdzie go zostawiliście, szumowiny? Pewnie nie objęliście go strażą na wypadek, gdyby był szpiegiem?
         - Ragh i Korzzius czekają przy nim, mój panie. Czy zechcesz go widzieć, czy też go przepędzić? A może… zabić? – Spytał z nadzieją drugi satyr.
         - Nie będziemy zabijać swoich bez powodu. Przyprowadźcie go do mnie. Powiedzcie mi jeszcze tylko, jakie jest jego imię?
         - Rax’xavvar.

*        *      *

         Rzeczywiście, wspomniany satyr czekał pod umowną ‘bramą’ obozu – o ile bramą można nazwać drewniany łuk, dawniej budowany przez kaldorei, będący przejściem do obozowiska Jadeitowego Ognia. Po obu stronach łuku spleciono kolczasty płot, wysoki na dwa metry. Same ciernie nie wyrządziłyby wielkich szkód ewentualnemu włamywaczowi, gdyby nie fakt, że niektóre z nich były małe i haczykowate, łatwo wbijały się w skórę a bardzo trudno było je z niej wyciągnąć bez robienia większej rany, inne zaś kolce należały do tych długich i prostych, za to pokrytych lekko paraliżującą trucizną, spowalniającą ruchy i powodującą zaburzenia równowagi. Podobny rodzaj płotu dość często spotykano w elfich obozach.
         Przy bramie stało dwóch strażników, były to satyry większe i lepiej zbudowane od dwójki, która posłała po Xavathrasa. Jednak ten, którego oni pilnowali, wzbudził respekt nawet u przywódcy.
         Xavathras niemal z zachwytem wpatrywał się w tego ogromnego, białego satyra, przewyższającego większość z jego poddanych, w dodatku niesamowicie szerokiego w barach. Jego muskulatura wzbudziłaby zazdrość u samego księcia Xavalisa i jego osobistych ochroniarzy. Umięśniony satyr ukłonił się nisko, z szacunkiem, ale i godnie. Bez drżenia, łaszenia się, kładzenia uszu po sobie. Był to satyr z manierami.
         - Th’rankh va ghirr, hye Rax’xavvar xez. – Pozdrowił Xavathrasa. Ten odpowiedział mu również, kłaniając się znacznie delikatniej.
         - Z jakiego klanu jesteś? Komu służysz? – Spytał Rax’xavvara.
         - Sam sobie. Nie mam klanu, ale współpracuję z tymi, których uznam za godnych zaufania.
Xavathras omal się nie roześmiał. Sam, będąc satyrem, wiedział, że nie istnieje coś takiego jak ‘godny zaufania’, a każdy, który tak twierdzi, kłamie. Ale zachował kamienną twarz.
         - A czy tobie można ufać?
Tym razem to Rax’xavvar rzucił drwiący uśmieszek.
         - Myślę, że to złe pytanie, wodzu Jadeitowego Ognia.
Xavathras prychnął, ale spodobała mu się ta odpowiedź. Nie ukrywała nieszczerości, więc była w jakiś sposób szczera. To rzadkie u satyrów, zwykle gorąco zapewniających o swej lojalności i prawdomówności. Zaciekawił go ten ogromny satyr, o bladej skórze, białej grzywie i gorejących oczach. Szczególnie w tych okolicznościach…
         - Dlaczego przychodzisz do mnie akurat teraz? Co cię tu sprowadza? – Spytał go jednak.
         - Nie ufasz mi, lordzie Xavathrasie. To dowodzi twojej mądrości.
         - Daruj mi słodkie słówka, już się nasłuchałem ich od tych nieudaczników. Czy ktoś ci dał znak, że akurat mieliśmy parę potyczek z druidami i powiodło się nam słabiej, niż zazwyczaj?
         - Powiedzmy, że akurat… przechodziłem obok. – Wyszczerzył zęby Rax’xavvar. Tym razem Xavathras miał ochotę rozorać mu ten uśmiech szponami. – Druidzi i Wartownicy również są dla mnie pewną przeszkodą, tak więc mamy wspólnego wroga. Słyszałem także o Łowcy Demonów, który poluje na naszych w lasach…
Xavathras przytaknął.
         - Tak. Sindweller. Mów dalej.
         - W zamian za pomoc chciałbym niewiele. Prosiłbym tylko o małą przysługę, o pozwolenie napełnienia kilku fiolek z twojej Piekielnej Studni. Zaprowadź mnie tam, lordzie, a będziesz mógł liczyć na moją pomoc w walce.
Xavathras wzruszył ramionami. To wydawało się dość logiczne, splugawiona Fontanna Księżyca w tych okolicach uchodziła za jedną ze starszych i lepszych. Kilka fiolek ofiarowanych włóczędze bez klanu nie powinno sprawić różnicy. Skinął na białogrzywego satyra i zaprowadził go za sobą. Pozostałych satyrów odwołał, pragnął porozmawiać z Rax’xavvarem sam na sam i zaproponować mu przyłączenie się do sekty.

*             *          *

                Biały satyr okazał się ciekawym rozmówcą. Miał sporą wiedzę na temat tego, co aktualnie dzieje się w świecie, i co knują Nocne Elfy. Opowiadał o plotkach znad wybrzeża, miał nawet dostęp do informacji opartych na przeszpiegach Zenna Foulhoofa w Teldrassilu. Mówił też o poruszeniu, które nastało na zachód od Darkshore, na wyspach Azuremyst. Podobno miał tam miejsce jakiś kataklizm.
         - ...dowiedziałem się tego od nag. Wiem, mistrzu, co pomyślisz, ale niektóre z nich wcale nie zapomniały, że byliśmy Wysoko Urodzonymi tak samo, jak i one. Bywam od czasu do czasu w ruinach Zoram, więc słyszę to i owo, a nagi mają czasem naprawdę dużo do opowiedzenia. Choć, oczywiście, najwięcej mają zwykle te, które wcale mówić nie chcą, ale mam swoje sposoby i na to... - Uśmiechnął się złośliwie. - Na Azuremyst pojawili się podobno eredarowie.
         - Plotki, mój drogi Rax'xavvarze, to na pewno plotki. - Odparł Xavathras, mocno zdziwiony. - Od czasów ostatniej Inwazji wszyscy eredarowie powrócili chwilowo do bezpieczniejszych światów, zostawiając nam zaszczyt ukończenia dzieła i przygotowania się na ostateczny triumf Legionu.
         - Bez urazy, Xavathrasie, ale niekoniecznie. Opis był jednoznaczny. Wiele nag, zwłaszcza młodych, nigdy nie widziało przedstawiciela tej szlachetnej rasy na oczy, ale słyszeli o nich wiele razy. Jak z pewnością wiesz, mistrzu, są podobni do nas, tylko bezwłosi, nie mają też tak pięknych rogów jak my, ale fizyczne podobieństwo nie mogło ujść niczyjej uwadze.
         - Dobrze, niech ci będzie. Z czasem się okaże, czy to rzeczywiście prawda. A co dzieje się w Darkshore? Mam nadzieję, że moje starania o to, aby przygotować tamtejszy teren są owocne.
         - Jak najbardziej, mistrzu! Tamtejsze plemiona bestii, takich, jak furbolgi czy bobołaki, są już całkowicie wypaczone. Wszystko idzie zgodnie z planem Legionu. Tym bardziej, że znienawidzone przez ciebie nagi wykonują za nas wiele pożytecznej roboty i uprzykrzają życie Nocnym Elfom, jak tylko zdołają.
         - Ich szczęście. Jeżeli rzeczywiście w Zoram są kasty, z którymi można dojść do porozumienia, to nie mam nic przeciwko takiemu sojuszowi. Problem, drogi Rax'xavvarze, leży w nich, nie w nas. My jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje, to nagi, ślepo zapatrzone w Cesarzową Azsharę, uważają nas za coś w rodzaju zdrajców. Dziwne.
         Minęli północną granicę obozu Jadeitowego Ognia. Przed nimi były już tylko szczyty klifów, jak i niewielki płaskowyż wśród gór. Tam właśnie się kierowali. Xavathras odprawił przybocznych strażników, uznał, że nie będą mu potrzebni. Wskazał swojemu towarzyszowi docelowe miejsce.
         - Słyszałem także, panie, że masz wielkie ambicje. - Mówił białogrzywy satyr. - I wierzę, że z pomocą nag z Zoram i eredarów z Azuremyst uda ci się nawet przeprowadzić atak na Teldrassil!
         - No, no, nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. Na razie chcę zdobyć Darkshore i pozbyć Nocne Elfy miasta portowego. Potem zabiorę się za Mroczne Trolle, podobno wciąż się ostały ich niedobitki.
         - Również o tym słyszałem. Mam jednak ciekawsze wieści, mianowicie jakiś dziwny kult zaczyna odprawiać rytuały nad odkopanym przez siebie szkieletem prastarej istoty. Wierzę, że może chodzić o jednego z Beztwarzowych, ale nie mam żadnego dowodu na poparcie tej tezy. Ale gdyby tak wykorzystać kultystów, a może nawet chwilowo napuścić te trolle na Nocne Elfy...
         Rax'xavvar opowiadał dalej. Xavathras słuchał tego zafascynowany, od ostatniej inwazji Legionu w ogóle nie ruszał się poza granice Felwood, a i na północ spaczonego lasu za bardzo się nie zapuszczał. A nie działo się tutaj praktycznie nic godnego uwagi. I, choć Darkshore leżało niemalże tuż pod jego stopami, a on brał czynny udział w tym, by plugawić demonicznymi mocami rzeki spływające wodospadem wprost w dół po skałach, to nie miał większego pojęcia na temat tego, co dzieje się na wybrzeżu. Sam przed sobą musiał przyznać, że zawstydza go jego własna niewiedza w porównaniu do rozległej siatki informacyjnej wypracowanej przez Rax'xavvara. A skoro czuł wstyd, to i gniew. Był pewien, że jeśli przyjmie białego satyra do Jadeitowego Ognia, to będzie musiał zrobić to w taki sposób, by wyciągać z niego jak najwięcej informacji jednocześnie zapewniając mu możliwie małą władzę w sekcie. Oczywiście, będzie na wyższej pozycji niż zwykły łotr czy sztuczkarz, ale zbyt wysoka z kolei stanowiłaby ryzyko dla samego Xavathrasa. I pod żadnym pozorem nie może się o nim dowiedzieć Xavalis. Rax'xavvar będzie służył MNIE, myślał Xavathras. Nie księciu z Jaede'naaru.
         Dotarli do Piekielnej Studni. Przyroda tutaj osiągnęła chyba szczyt swojego spaczenia, przegniłe części roślin, liście, łodygi i pnie były zdeformowane, a ich kolor przybrał chorobliwy, czarnozielony odcień. Nawet gleba zdała się być przesiąknięta demoniczną żółcią na wiele metrów w głąb. Oczywiście dla satyrów taki stan rzeczy był wręcz idealny, bo co osłabiało ich największych wrogów – Nocne Elfy – to wzmacniało ich samych.
         Rax'xavvar uklęknął nad Piekielnym Źródłem. Wyjął zza pasa kilka kryształowych fiolek, po czym z namaszczeniem zaczął napełniać je żółtozieloną, gęstą cieczą. Jej krople leniwie obmywały jego palce, co musiało sprawiać mu ból, ale nie dawał tego po sobie poznać. Szeptał jedynie zaklęcia. Xavathras, przyglądający się tej scenie z boku, znał większość z nich, ale kilka ereduńskich formułek było dla niego nieznanych, co zaciekawiło go jeszcze bardziej. Przybrał jednak tylko arogancką, szyderczą pozę, dając do zrozumienia przybyszowi, że to on jest tutaj przywódcą i tylko jego kaprys sprawia, że pozwolił Rax'xavvarowi napełnić swoje fiolki. W rzeczywistości nabrał obaw, zastanawiając się, czy słusznie postąpił, zezwalając na spełnienie prośby muskularnego pobratymca w zamian za pomoc w walce z druidami. Bynajmniej nie był głupcem, wiedział, że taka ilość spaczonej wody może być wystarczająca do odprawienia co najmniej kilku rytuałów lub do zaczerpnięcia pokaźnej mocy. Był przygotowany na wszystko.
         Gdy Rax'xavvar napełnił wszystkie fiolki, wypowiedział ostatnie zaklęcie. Te słowa Xavathras znał doskonale, jak zresztą każdy szanujący się czarnoksiężnik, a każdego, kto miał trochę oleju w głowie, przeszyłyby one dreszczem. Zaklęcie nie należało do bezpiecznych zwłaszcza dla tego, z kogo ust wychodziło, ale Rax'xavvarowi przeszło przez usta tak gładko, jakby wymawiał zwykłe pozdrowienie. Ten fakt nie uciekł uwadze Xavathrasa, nabrał on tym większego respektu wobec jasnego satyra, jak i utwierdziło to jego podejrzenia wobec niego.
         Rax'xavvar wstał z klęczek i odwrócił się. Xavathras spodziewał się wszystkiego, nawet ataku, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego usłyszał długie i wręcz przesadnie grzeczne podziękowanie. Odpowiedział podobnym wymuszonym zwrotem, po czym wrócili do planów ataku na Szmaragdowe Sanktuarium i obmyślania inwazji na Darkshore, a dalej - na sam Teldrassil.
         Nagle oboje usłyszeli ostrzegawczy krzyk strażnika przy płocie.
         Wtedy właśnie zaatakował Rax'xavvar. Ale Xavathras był na to przygotowany.

* * *

         Druidzi i Wartownicy dotarli na miejsce. Minęło kilka dni od czasów ostatniej walki, zdążyli wypocząć, nabrać sił i opracować strategię. Część z pierwotnego oddziału została odesłana z powrotem do Szmaragdowego Sanktuarium, co najmniej kilkunastu także padło w ostatniej bitwie. Ale wciąż ostała się ponad czterdziestka tych, którzy mogli walczyć. Pod dowództwem Keleka i Santarosa, parli naprzód, wiedzeni gniewem i pewnością zwycięstwa. Gdy ich oczom ukazały się zapuszczone ruiny otoczone wysokim, ciernistym murem, wielu doznało ukłucia żalu, znali bowiem Constellas, a część z nich wychowywała się w tych okolicach.
         Sylanna także tu się urodziła, ale zdawała się być obojętna. Gdy dowódcy planowali, gdzie najlepiej uderzyć, ona zajęła się krótką medytacją. Zwodniczy Szmaragdowy Sen uparcie kierował ją w tą część umysłu, w której ukryła wspomnienia ze swojego dzieciństwa i młodości, ale i te późniejsze. Nigdy nie była świadkiem tego, jak satyry torturowały i zabiły jej matkę, a ojca doprowadziły prawie do utraty zmysłów, ale od kilku tysięcy lat wizje tych scen prześladowały ją w najgorszych koszmarach. Teraz musiała okiełznać własne słabości i na tyle, na ile mogła, ignorowała te przebłyski, skupiając się na teraźniejszości.
         Po zaczerpnięciu sił, zabrała się za wzmacnianie swoich towarzyszy. Udzielając im błogosławieństwa, przekazywała im część zdobytej przez siebie mocy fizycznej jak i psychicznej, mającej dać im siłę do walki i ochronę przed zgubnym wpływem wrogów. Makato uczynił podobnie, zaś Vaenni poświęciła się całkowicie oliwieniu łuku i ostrzeniu swojej broni. Wilczyca Lasora, wyleczona ze wszystkich ran, zarówno tych od broni czy szponów, jak i od spaczonej magii, złożyła podłużny, biały pysk na udzie swojej pani, korzystając z być może ostatnich chwil odpoczynku.
         Wtedy to usłyszeli rozkaz do wymarszu. Wojownicy, łowcy i druidzi powstali kolejno, gotowi na wszystko, nawet na śmierć. Ruszyli naprzód.      Kolczasty mur był chroniony czymś w rodzaju Zasłony Cienia, ale tym razem czar wydawał się być prawie wyczerpany, bo bez trudu wykryli dokładną lokalizację obozu. Zdziwiło ich, że przy „bramie”, którą tworzył drewniany łuk, nie stoją żadni strażnicy, ale podejrzliwy jak zawsze Santaros uznał to za pułapkę. Rozkazał przeczekać godzinę, zanim wkroczyli do samego obozowiska, gdy jednak nie wydarzyło się nic, co mogłoby zwiastować atak z ukrycia, nieco zdziwiony uznał, że można wkroczyć za mur.
         To, co ukazało się oczom elfów i taurenów, było dla nich zaskoczeniem tak dużym, że niemal okazało się rozczarowaniem.
         Namioty były poprzewracane, szałasy nadpalone, a ziemia usłana trupami rozerwanych na strzępy i po części zwęglonych ciał satyrów. Nie było ich wielu, większość – czyli ci, którzy przeżyli – pewnie dawno uciekła, ale nie zmieniało to faktu, że w całym obozie nie było żywego ducha. Żadnego satyra, który by się ostał.
         Wtedy to Vaenni dostrzegła ruch pomiędzy dwoma namiotami. Grotem wycelowanej strzały wskazała miejsce, zastygając w oczekiwaniu. Ona i pozostali strzelcy byli już przygotowani do ataku, czekali tylko na rozkaz, ale nie wypuszczali strzał. Bo postać, którą widzieli, nie była satyrem.     Zdecydowanie był to elf. Odwrócony do nich tyłem, klęczący na przesiągniętej posoką ziemi, zajęty był piłowaniem ciała leżącego przed nim satyra.
         Ktoś krzyknął zdumiony. Wtedy Vaenni zdała sobie sprawę z tego, do kogo mierzy. Opuściła łuk, zawołała do pozostałych, by nie strzelali. I wtedy elf powoli wstał z klęczek. Spokojnie i bez pośpiechu odwrócił się.
         Feronas Sindweller trzymał w ręce odpiłowaną głowę satyra. Drugą dłonią dał znak, że nie jest uzbrojony. I rzeczywiście, jego ostrza leżały na ziemi. To nie powstrzymało Santarosa przed wystąpieniem naprzód, krzyknął coś do swoich Wartowników, chcąc pojmać Łowcę Demonów. Ale Kelek zdążył już przygotować druidów, by w razie czego pomogli ochłodzić zapał wojownika.
         - Czy wyście poszaleli? - Odwarknął Bladewing. - To Sindweller! Jeden z Łowców Demonów, którzy przyłączyli się do Illidana Zdrajcy! Już od dłuższego czasu na niego polujemy! Nie możecie mi zabronić go pojmać!
         - Dobrze wiesz, że możemy. - Odparł cicho Kelek, zmuszając wypaczone korzenie drzewa, aby przytrzymały Santarosa przed szarżą. Nie uszło to uwagi Sylanny, która nie potrafiła wcześniej uczynić czegoś podobnego w Felwood. Wtedy zdała sobie sprawę, że Kelek nie prosił roślin o pomoc. On je naginał do swojej woli, zmuszając, by robiły dokładnie to, co im rozkaże. Przeklęła sama siebie za to, że wcześniej zbyt dokładnie stosowała się do wszystkich druidycznych nauk, zamiast użyć swojej władzy nad naturą, postanowiła też wypróbować to przy najbliższej nadarzającej się okazji.
         Santaros był wściekły, ale wydawało się, że zrozumiał intencje Keleka jak i pogodził się z faktem, że to Skykeeper ma tutaj najwięcej do powiedzenia. Uspokoił się trochę, choć nie szczędził druidom swojego prychania i klęcia. Eruinne położyła mu dłoń na ramieniu, szepcząc mu coś do ucha. Westchnął zrezygnowany, ale posłuchał jej i przestał się szamotać.
         Kelek zwrócił się do Łowcy Demonów.
         - Ishnu-alah, Feronasie. Nie chcesz chyba powiedzieć, że ta jatka jest twoją zasługą?
         - Ishnu-dal-dieb, Keleku. Dobrze cię widzieć, zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie. - Odpowiedział Sindweller swoim niskim, chrapliwym głosem. - Witajcie i wy, a jednak nasze drogi znów się zetknęły. - Zwrócił się pozornie do pozostałych, ale Sylanna, Vaenni i Makato doskonale wiedzieli, że chodzi konkretnie o nich. - Jak widzę, mamy dzień spotkań, mój stary przyjaciel Santaros...
Wojownik parsknął, ale nie odpowiedział nic. Potem zrobił nieoczekiwaną rzecz. Odpiął klamry zamocowane za uszami i zdjął bogato zdobioną, posrebrzaną maskę, ukazując kanciastą, lekko kwadratową twarz o niebieskofioletowej skórze. Tym, co najbardziej się w niej uwidaczniało, były jego lśniące zjadliwą zielenią oczy, tak nietypowe u kaldorei.
         - Santaros jest moim kolegą po fachu. - Powiedział Feronas z satysfakcją, że wszyscy go słyszą, w tym także wielu druidów zbulwersowanych faktem, że jeden z Wartowników złamał święte prawo kaldorei i para się magią tajemną. - Nie został może Łowcą Demonów jak ja, ale i tak jest niezły. W walce jak i w magii.
         - Wystarczy już, Feronasie. - Przerwał mu Kelek, widząc, że Bladewing jest gotów wyrwać się z oplatających go korzeni i rzucić Sindwellerowi do gardła. - Powiedz lepiej, co tu się wydarzyło.
         - Nie wiem. - Wzruszył Feronas doskonale wyrzeźbionymi ramionami. - Zabiłem kilkanaście satyrów, które wyraźnie uciekały z tych swoich nor, co mnie dosyć zaciekawiło. Podążyłem w przeciwnym kierunku i natknąłem się na obozowisko. A raczej na to, co z niego zostało. Z tego, co wnioskuję, doszło tu albo do utarczki między sektami, albo nawet do małej domowej wojny. Prawdopodobnie chodziło o jakąś walkę o przywództwo. Słowem, satyry powyrzynały się nawzajem, zaś ci, co przeżyli, uciekli. A ja korzystam.
         - Odpiłowując trupom głowy? - Skrzywił się ktoś z tyłu.
         - Sproszkowane rogi satyra czy fiolka ich krwi, takie rzeczy mają różne zastosowania w moim... fachu. Przydadzą mi się. - Uśmiechnął się nieładnie.
         - To wszystko? Nic więcej nie wiesz?
         - Nic. Gdy zdobędę informacje, przekaże je komuś z twoich. Sam chciałbym dopaść Xavathrasa, a jeśli jest w sprawę zamieszany jeszcze inny satyr o porównywalnej mocy, to i jego będę ścigał.
Sylanna słuchała tego z niedowierzaniem. Po cichu miała nadzieję na walkę w tym miejscu, właśnie pod Constellas. Miało to znaczenie symboliczne, czuła, że w ten sposób pomści śmierć matki i zniszczenie domu, tym bardziej, że rzeczywiście mogłaby stanąć twarzą w twarz z tymi, którzy odpowiadali za masakrę jej rodzinnej wioski. Spojrzała pytająco na Vaenni i pozostałych. Z tego, co widziała, wszyscy przygotowywali się na ostateczną walkę – walkę, której nie było. Zakrawało to na jakiś żart. Z drugiej strony można było odetchnąć z ulgą, bo i tak na jakiś czas rozbite satyry nie będą nękać druidów z Sanktuarium, a nie da się ukryć, że tym razem druidzi nie ponieśli żadnych ofiar.
         Po tych rozważaniach, patrzyła już tylko beznamiętnie, jak Kelek żegna Feronasa i puszcza go wolno, mimo pogróżek i wyklinania Santarosa. Skoro zaś byli w obozie Jadeitowego Ognia, a walka się nie odbyła, to pozostała już tylko jedna, chyba ostateczna kwestia.
         Należało odnaleźć i zniszczyć spaczone Księżycowe Źródło.

*  *  *
         Spaczonej Studni Księżyca nie można było uzdrowić. Zdarzały się co prawda przypadki, w których nawet daleko posunięte splugawienie świętych wód można było odwrócić, ale nikt z obecnych nie dysponował wystarczającą mocą, by dokonać tego na źródle z Doliny Jadeitowego Ognia. Nadzieje na uzdrowienie były więc praktycznie żadne, a nikt nie mógł ryzykować, aby zostawić stan rzeczy bez zmian. Należało pozbawić satyry jednego ze źródeł mocy.
         Do zniszczenia studni wyznaczono pięć osób. Jedną z nich był Kelek Skykeeper, drugą zaś Eruinne. On miał ze sobą jeszcze dwójkę druidów, ona – Kapłankę Księżyca do pomocy. Wszyscy zgodnie uznali, że tylko połączenie sił druidyzmu i łaski Elune sprawi, że Piekielne Źródło zostanie zniszczone.
         I rzeczywiście. Sylanna jak zaczarowana przyglądała się pracy druidów i kapłanek. Widziała każdą krople potu na ich czole, było widać, że zmagają się z ogromną przeciwwagą mocy. W końcu zwyciężyli, koncentracją sił i modlitwą. Dali ostrzegawczy sygnał, aby wszyscy oddalili się, sami także usunęli się z drogi. I w samą porę, bo wtedy właśnie rozległ się dochodzący spod ziemi pomruk, ziemia zaczęła drżeć, a w skałach pojawiło się kilka szczelin. Zielona ciecz w studni zabulgotała złowieszczo, potem zawrzała. Pękające na jej powierzchni bąble uwolniły całą chmurę żrącej pary, która zwęgliła konary rosnących nad źródłem drzew. Trwało to dosyć długo, aż w końcu spaczona Księżycowa Studnia eksplodowała, zalewając zielonym jadem skały wokół i dając ujście gęstemu, trującemu gazowi. Na szczęście były to już ostatnie szkody, które studnia wyrządziła ziemi Felwood, bo jej źródło wyczerpało się i wyschło zupełnie, pozostawiając w środku i wokół siebie już tylko parujący, cuchnący szlam.
         Ostateczne zwycięstwo zostało odniesione. Przynajmniej w tej rozgrywce.


*        *             *

         Racice uderzały o twardą ziemię, rozkopując małe kamyki, wpadając w kałużę błota i przeskakując nad splątanym bluszczem. Raz za razem, stukały o grunt, a za nimi śmigał długi, zakończony chwostem ogon o białym włosiu.
         Za Rax'xavvarem biegł drugi satyr. Mniej muskularny, ale zwinniejszy. Uzdolniony magicznie w takim samym stopniu, co on. Pędził, gnany wściekłością i żądzą mordu, a ciemnoniebieska, do tej pory wyczesana grzywa i broda, rozwiała się teraz i splątała. Aż dziw, że żaden z satyrów nie potknął się o wystające korzenie drzew, ani nie zaplątał rogiem o zwisające konary, tak szaleńczy był ten pościg jednego za drugim.
         Xavathras prawie dopadał satyra, który z niego zakpił. Opowiadał mu kłamstwa w żywe oczy, przyszedł do niego tylko po to, by zdradzić go już na samym początku. Przybył, aby go zastąpić. Satyr nie wiedział czy Rax'xavvar został przysłany przez księcia Xavalisa, czy też był kierowany własną wolą, ale nie obchodziło go to wcale. Miał tylko jeden cel: zabić zdrajcę. Niech zdycha, skomląc z bólu, niech błaga o litość. Już Xavathras zafarbuje tę białą sierść Rax'xavvara jego własną posoką.
         Tym bardziej, że ten zdrajca podzielił jego klan i doprowadził do wojny domowej. Część satyrów chciała przyłączyć się do Rax'xavvara, sporo uciekło do przebywającego w Jaede'naarze Xavalisa, lub po prostu pognała w las, byle jak najdalej od miejsca magicznego pojedynku dwojga potężnych czarnoksiężników. Bo rzeczywiście, Rax'xavvar mógł popisać się wieloma umiejętnościami. Ich walka nieomal nie doprowadziła do pożaru tej części lasu, a i tak prawie cała Dolina Jadeitowego Ognia została potraktowana taką ilością magii, by zwęglić prawie cały obóz. Ale białogrzywy satyr przegrał. Wpadł w panikę i zaczął uciekać. To mu i tak nie pomoże, to, ani też woda z Piekielnej Studni, o którą tak zabiegał.
         Zaślepiony furią, Xavathras nie zauważył, że Rax'xavvar zniknął z jego pola widzenia. Przystanął, by nabrać tchu. Wtedy dostrzegł zdyszaną, poranioną jasną postać kilkadziesiąt metrów przed sobą. Satyr klęczał na płaskowyżu klifu, spoglądając prosto w dół. Gdyby skoczył, nie przeżyłby tego, roztrzaskałby się o skały lub nabił na szczyt świerku z Darkshore. Ale chcąc zawrócić, wpadłby w szpony Xavathrasa.
         Dowódca Jadeitowego Ognia zaszarżował. Z jego gardła wydobył się przerażający ryk, mieszanina triumfu i wściekłości. Był już blisko, uniósł sierp tak, by przygwoździć Rax'xavvara do skały. I wtedy runął o ziemię, aż jego szczęka zadzwoniła o omszały grunt klifu. Białogrzywy satyr w dwóch susach stanął tuż nad nim, dysząc z wyczerpania.        
         Wtedy Xavathras dostrzegł symbol wyrysowany pod sobą. I w lot zrozumiał, że dał się zwieść zwykłej sztuczce i pozwolił się złapać w prostą pułapkę.

*        *             *

         Szmaragdowe Sanktuarium powoli pustoszało. Większość Wartowników wyniosła się już stamtąd, kierując się z powrotem na Hyjal. Nawet Santaros Bladewing dał się przekonać do tego, by zaniechać pościgu za Sindwellerem. Posłuchał rady Eruinne i opuścił Felwood wraz z resztą swoich oddziałów.
         Sylanna także żegnała się ze wszystkimi w Sanktuarium. Zdążyła już podziękować Kelekowi za pomoc i rady, życzyła szczęścia Makatowi, który wyruszył z częścią druidów, by oczyszczać gościniec wiodący na północ Felwood, a prowadzący aż do Winterspring i Moonglade.
         Gdy nastał wieczór, także Vaenni przyszła do niej, by się pożegnać.
-                    Wracam do Ashenvale. Srebrne Skrzydła potrzebują rekrutów, by bronić południowych krańców lasu przed Wojenną Pieśnią. Moim obowiązkiem jest uczestniczyć w obronie naszych ziem, nie mam więc czasu do stracenia. Ruszam już dzisiaj.
-                    Niech bogini ci sprzyja, Vaenni. Ja także mam zadanie do wykonania, rozmawiałam przez cały dzień z Gretą i Kelekiem o zmianach, jakie zaszły na świecie. Słyszałaś już o tym, co się wydarzyło na Azuremyst?
-                    A coś się stało? Przecież te wyspy od dawna są niemal całkowicie opuszczone. - Zainteresowała się łowczyni.
-                    Podobno pojawiły się tam jakieś nieznane istoty. Z początku podejrzewano inwazję demonów, ale lokalne plemiona furbolgów twierdzą, że to niegroźna, pokojowa rasa, dotąd obca na tamtych ziemiach. Poawienie się ich jest ponoć wynikiem nieszczęśliwego wypadku, a nie ataku czy przeszpiegów. Mimo wszystko należy to sprawdzić. Ja i wielu innych druidów zostałam wysłana, by zbadać sytuację, także Arcykapłanka Tyrande jest już powiadomiona i posłała z Darnassus swoich zaufanych przybocznych.
-                    To oznacza, że nasze drogi znowu się rozejdą? Mam nadzieję, że nie na długo, Sylanno. Jesteś mi jak siostra, wiesz o tym. - Zamilkła na chwilę, głaszcząc swoją białą wilczycę. - Jak zamierzasz się tam dostać?
-                    Najszybszą drogą. - Zaśmiała się druidka. - Planuję po prostu polecieć do Auberdine, a stamtąd popłynę już drogą morską.
-                    Druidzi... - Prychnęła Vaenni, ale nie bez uśmiechu.
Potem spożyły ostatni wspólny posiłek, zanim każda ruszyła w swoją stronę, z ulgą przyjmując myśl o opuszczeniu miejsca, jakim jest przeklęty las Felwood.


*        *             *

         Oktogram zapłonął jaskrawoczerwonym światłem. Był wymalowany krwią, w środku zaś zieloną wodą wysmarowany był znak pułapki, w którą schwytany był Xavathras. Teraz dowódca satyrów leżał rozpięty na wznak, sparaliżowany. Nie mógł ruszyć żadną częścią swojego ciała, czuł się, jakby Rax'xavvar przypiął go do skały kajdanami. Nie był nawet w stanie normalnie myśleć, zapadł coś w rodzaju transu, podczas którego jak we śnie słyszał przebłyski inkantacji odprawianych przez satyra, którego wcześniej ścigał. Ostatnim, co kołatało mu się po głowie, było przeświadczenie, że zawiódł sam siebie. Mógł pokonać Rax'xavvara, ale dał się nabrać na podstęp. Teraz było już za późno na cokolwiek.
         Satyr o białej grzywie zamilkł na chwilę, po czym obszedł swoją ofiarę dookoła. Przystanął, jakby się nad czymś zastanawiał, przygładził jasną, kozią brodę. W końcu powoli, okazując należny respekt do odprawianego przez siebie rytuału i do składanej ofiary, ukląkł przed Xavathrasem. Wyprostował wskazujący palec i koniuszkiem szponu wyrysował oktogram w okręgu na muskularnej, ciemnoczerwonej piersi dowódcy. Xavathras nie ruszył się nawet, choć jego oddech przyspieszył. Wtedy Rax'xavvar wyciągnął jedną z fiolek z wodą z Piekielnej Studni i uronił kilka kropel na symbol wyryty w skórze satyra. Płyn zaskwierczał, w powietrzu uniósł się odór ciała przeżeranego przez kwas. Wtedy biały satyr wykrzyczał ostateczną sentencję, a same jej słowa przeszyły go niewyobrażalnym bólem.
         Teraz wystarczyło tylko zamknąć oczy i się skoncentrować. Czuł źródło mocy, leżało ono tuż pod jego stopami. By ułatwić sobie zadanie, przytknął obie dłonie do skroni Xavathrasa, tuż pod nasadą jego rogów. Gdy dotknął gorejącej skóry zdradzonego przez siebie czarnoksiężnika, rytuał osiągnął szczyt swojej mocy.
         Xavathras, choć na wpół sparaliżowany, krzyknął przeraźliwie. Cała jego życiowa energia, cała magiczna moc, została z niego siłą wydzierana. Także Rax'xavvar krzyczał, bo energia, którą w siebie wlewał, była na tyle potężna, aby rozerwać jego ciało żywcem.
         Ale tak się nie stało. Gdy skończył, padł na czworaka, a w głowie mu szumiało. Spojrzał na Xavathrasa, a raczej na to, co z niego zostało. Jego ciało wyglądało, jakby postarzało się o setki lat, lub wręcz jakby zostało niemal zupełnie wysuszone. Rax'xavvar postanowił zatrzeć ślad za sobą, rzucił prosty czar ognia, by spalić zwłoki dowódcy.
         Gdy doszedł do siebie, czuł, że jego moc jest potężniejsza, niż kiedykolwiek przedtem. Był niemal zaszczycony, że udało mu się złożyć w ofierze kogoś takiego, jak Xavathras. Niestety, nie mógł przejąć całej jego energii, gdyby spróbował, z pewnością by tego nie przeżył. Ale i tak posiadł ogromną siłę.
         Rzucił ostateczne spojrzenie okrągłemu, zwęglonemu śladowi na skałach. Beznamiętnie przyglądał się jeszcze chwilę, jak leniwy wiatr rozwiewa drobinki sadzy. W końcu schował fiolkę ze spaczoną wodą za pas i ruszył w kierunku Darkshore, możliwie na skróty.
         Miał na wybrzeżu jeszcze bardzo wiele do zdziałania.