Autor: Arcane-Villain
Uniwersum: Warcraft
Kategoria: fan-fiction
Rok powstania: 2013 r.
Kilka słów: dość długie, całkiem porządne opowiadanie utworzone na potrzeby Role Playingu. Muszę przyznać, że w przeciwieństwie do poprzednich, ten fanfik zadowala mnie w 100%. Jest dość rozbudowany, i w miarę dobrze oddaje atmosferę świata Warcraft i miejsca, w któym akcja opowiadania się odbywa: lasu Felwood.
Akcja dzieje się w czasach World of Warcraft "vanilla", tuż przed wydarzeniami znanymi z dodatku "The Burning Crusade". Historia ta est z grubsza zgodna z lore świata Warcraft, choć zawiera kilka elementów, które w fabule były niedopowiedziane, tak więc zastąpione zostały moimi teoriami i spekulacjami.
Półmrok
zapadał powoli nad bezkresną puszczą Ashenvale, barwiąc złocistą poświatą
wierzchołki prastarych drzew. Po ciemniejącym na wschodzie niebie szybował
ogromny kruk, jego czarne pióra mieniły się niczym opal seledynem, błękitem i
zielenią w promieniach zachodzącego słońca. Ptak kierował się na północ,
rozglądając się w morzu koron drzew za jakimś wyraźnym punktem na horyzoncie.
Zakrakał głośno, gdy bystrym wzrokiem znalazł to, czego szukał – najwyższe
drzewo w okolicy. Okazały jesion, którego smukły, szary pień górował nad innymi
niemal dwukrotnie, choć drzewa w Ashenvale i tak należały do wyjątkowo wielkich
i rozłożystych, o pniach grubych jak trzon wieży. Kruk zniżył lot i pokierował
się w stronę jesionu, będącym siedzibą Strażnika Ordanusa i jego braci oraz
sióstr, leśnych bożków i boginek, znanych jako Strażnicy Gaju i driady. Jednak
to nie Ordanusa kruk dziś poszukiwał, rozejrzał się więc znów po polanie znanej
jako Zacisze Raynewood, krążąc chwilę nad domem Strażnika, po czym znów obrał kierunek
północny. Lecąc dość nisko, pod sobą miał stary, kamienisty gościniec
oświetlony latarenkami dającymi łagodny, gwiezdny blask. Tym razem ptak był
pewien, gdzie ma się udać, nie zbaczał więc z drogi wyznaczonej przez leśny
trakt.
Kobieta
oparta o pień przydrożnego drzewa zastrzygła nieznacznie długim, szpiczastym
uchem Jak wszyscy przedstawiciele jej
gatunku, miała niezwykle wyczulony zmysł słuchu, przewyższając swoimi
zdolnościami nawet leśne koty. Tym razem wychwyciła uchem szelest piór kruka
oddalonego od niej o ponad kilometr, i to lecącego kilkaset metrów nad ziemią.
Nie rozproszyły jej tysiące innych odgłosów, wiatr w koronach drzew, wycie
wilków zbierających watahę na pierwsze nocne łowy, ptasie trele, pohukiwanie
sowy, piski gryzoni, brzęczenie komarów ani też rytmiczne cykanie świerszczy.
Słysząc, jak kruk się zbliża, czekała skupiona, choć całkowicie spokojna.
Wielki,
czarny ptak ponownie zaczął zataczać w powietrzu kręgi, najpierw duże, potem
coraz mniejsze. Zakrakał głośno, gdy ujrzał elfią kobietę opierającą się o
drzewo. Wyglądała, jakby usnęła na stojąco, kruk wyczuwał jednak jej skupienie.
Przyjrzał się jej dobrze z bezpiecznej odległości, zauważył, że była dość
wysoka i ubrana w standardowe, lekkie uzbrojenie elfiej łowczyni: krótki, skórzany
napierśnik z metalowymi wzmocnieniami, pierzaste naramienniki, pikowaną
przepaskę i wysokie, lekkie i zgrabne, ale wytrzymałe buty odsłaniające palce.
Przedramiona miała osłonięte karwaszami, dłonie cienkimi rękawiczkami. Na plecy
zarzuciła długą pelerynę w ciemnoszarym kolorze przywodzącym na myśl górskie
skały, oprócz tego uzbrojona była w długi łuk, krótki sztylet i kołczan ze
strzałami o białych piórach. Białych – zupełnie jak opadające na ramiona
łowczyni długie, proste włosy. Po dokładnych oględzinach, kruk zanurkował w
dół.
Ptak
usiadł na grubym konarze tego samego drzewa , o które opierała się elfka.
Słońce zaszło już niemal całkowicie, na wschodzie pojawiły się już obydwa
księżyce. W ich srebrzysto-niebieskim świetle pióra kruka zdawały się być
turkusowe. Ptak znów głośno zakrakał kilka razy i zatrzepotał skrzydłami,
łowczyni jednak uśmiechnęła się tylko pod nosem, nie odwracając się nawet, by
zaszczycić kruka choćby spojrzeniem.
- Cóż,
przynajmniej udało mi się przylecieć przed zachodem słońca.
- Owszem,
godzina się zgadza. I wcale nie szkodzi, że jesteś o dwie doby za późno. –
Odpowiedziała białowłosa elfka nie odwracając się.
Na tym
samym drzewie, na konarze siedziała kobieta w prostej, zielono-brązowej szacie
i płaszczu z liści narzuconym na ramiona. Blask wschodzących księżyców
oświetlał jej ni to niebieskie, ni zielone, długie aż za pas włosy
podtrzymywane pierzastą opaską.
- Widzę,
że nie udało mi się ciebie zaskoczyć. – Rzekła z udawanym wyrzutem. Białowłosa
łowczyni zaśmiała się tylko.
- Gdy
tylko usłyszałam, że będzie mi towarzyszył uzdolniony druid, postarałam się
poznać jego imię. Kiedy już dowiedziałam się, że będę miała do czynienia z
tobą… cóż, przygotowałam się na to, że zaczniesz stroić żarty. Miło cię znów
widzieć, Sylanno.
- Wzajemnie.
Nie masz mi za złe, że musiałaś czekać?
- Czym
jest dzień czy tydzień wobec wieków? Nie należymy wszak do Krótkowiecznych, nie
przystoi nam niecierpliwość. Nie zapominaj także, że podstawą szkolenia łowcy
jest przyuczenie go oczekiwania godzinami, a nawet dobami niemal w bezruchu.
Mimo wszystko mogłabyś jednak zaprzyjaźnić się bliżej z punktualnością. Tym
razem czas nie jest po naszej stronie.
- Wybacz, Vaenni.
– Odparła Sylanna, przerzucając swoje bujne, faliste włosy przez ramię. –
Mieliśmy wiele do zrobienia. – Rzekła, nie tłumacząc się za wiele. Zapadła
chwila milczenia. Druidka zaczęła powoli, jakby machinalnie zaplatać włosy w
warkocz. Vaenni natomiast wydała z
siebie cichy, przeciągły gwizd, zmieniający tonację raz na wyższą, raz na niższą,
przypominając tym ptasi śpiew. Powtórzyła to trzykrotnie. Gdy tylko ostatni ton
dobiegł końca, z głębi lasu wybiegł pokaźnych rozmiarów wilk o białym futrze i
dzikich, błękitnych oczach. Był prawie dwa razy większy od wilków ze Wschodnich
Królestw, bowiem wilki z Kalimdoru – podobnie, jak te, które żyły w Northrend –
przewyższały znacznie rozmiarami i siłą swoich skarlałych krewniaków z ludzkich
i krasnoludzich krain. Ten zaś osobnik należał do rasy największych na tym
kontynencie śnieżnych wilków z gór Winterspring. I łasił się właśnie do elfiej
łowczyni o włosach równie białych jak jego futro.
-
Przedstawiam ci moją towarzyszkę, Lasorę. – Wilczyca, słysząc swe imię,
machnęła puszystą kitą.
- Piękne
zwierzę. – Pokiwała z uznaniem Sylanna. - Wnioskuję, że po Hyjal przebywałaś w
Winterspring?
- Tak. Ja
również miałam swoje do zrobienia. W dodatku lodowate, górskie powietrze… ono
na swój sposób oczyszcza. To był mój powiew świeżości, coś, czego potrzebowałam
po prześladującym mnie wciąż odorze piekielnego ognia, spalenizny, demonicznego
jadu i całej tej zgnilizny przyniesionej tu przez Plagę i Legion.
- Rozumiem
cię doskonale. I nawet trochę ci zazdroszczę. – Odparła Sylanna. Po czym lekko
i jakby od niechcenia zeskoczyła z gałęzi na ziemię uginając lekko nogi w
kolanach, nie wydała przy tym prawie żadnego odgłosu. Wyprostowała się,
otrzepała szatę, przygładziła długi warkocz. Kiwnęła do przyjaciółki sprzed
lat.
- Na
północ?
- Na
północ.
- Byłaś
już tam po Inwazji?
- Nie,
unikałam tego miejsca, to oczywiste.
- Jak
większość z nas. Nie możemy jednak wiecznie uciekać. Szmaragdowy Krąg nas
oczekuje. Ruszajmy. – Sylanna sięgnęła po gałąź pobliskiego krzewu, a on po
chwili oddał ją jej ochoczo na tyle, na ile rośliny potrafią okazywać tego typu
uczucia. W dłoni druidki gałąź stała się żyjącym, obrośniętym bluszczem i
liśćmi kosturem sięgającym elfce do ramion. Podpierając się nim – chociaż
oczywiście wcale nie musiała tego robić – zrobiła pierwszy krok naprzód,
oglądając się na Vaenni. Łowczyni ruszyła za nią, a za obydwiema kobietami
podążyła wilczyca o futrze barwy śniegu i lodowato błękitnych oczach.
* * *
Po trzech
dniach szybkiego marszu, przerywanego jedynie bardzo krótkimi postojami
potrzebnymi na chwilę wytchnienia, dwie elfki i śnieżna wilczyca dotarły ku
granicom obecnego Ashenvale. Krajobraz zmieniał się powoli już od jakiegoś
czasu, było nienaturalnie cicho, jakby pouciekały stąd nie tylko zwierzęta
lądowe i ptaki, ale nawet wiatr wydawał się unikać tego miejsca. Okoliczne
rośliny wyglądały coraz bardziej niezdrowo, wiele było już martwych,
pousychanych, większość jednak trawiła nieznana, dziwna choroba tajemniczego
pochodzenia. Przydrożne żyjące latarenki, w których zazwyczaj tlił się
przyjemny dla oka, łagodny, księżycowy blask, pozagasały, w innych upiornie
migoczące światło przybrało zjadliwy kolor piekielnego, jaskrawozielonego
ognia. W lesie panował dojmujący smutek, to wszystko było jednak niczym w
porównaniu z tym, co czekało podróżniczki jeszcze kawałek przed nimi, na
północy.
Dalej na
północ bowiem krajobraz coraz bardziej dowodził, dlaczego tę niegdyś
najpiękniejszą część północnego Ashenvale nazywano teraz Felwood, Spaczonym
Lasem, a nazwę tę wymawiano szeptem, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.
Wiatr nie wiał tu już praktycznie wcale, co potęgowało tylko panujący wszędzie
potworny zaduch, odór demonów, choroby i zepsucia. Zatęchłe powietrze spowiła
ciemna, zielonkawa mgła, nie dopuszczając prawie w ogóle żadnego światła, lecz
nawet te promyki słońca czy księżyca, którym udało się przebić przez nią,
traciły swą łagodną, zbawienną postać, przypominając raczej światło z czaru
rzuconego przez jakiegoś demonicznego czarnoksiężnika. Najstraszniejsze jednak
było to, co stało się przyrodzie. Gleba była bowiem zatruta, woda we wszystkich
jeziorach i rzekach zmieniła się w plugawy, jadowity kwas, a gęste bąble na jej
powierzchni pękały leniwie, uwalniając cuchnącą, żrącą rosę. Wszystkie rośliny,
od najmniejszych mchów, po najbardziej okazałe drzewa, zostały strawione przez
wypaczającą je chorobę, wykrzywiając się upiornie, jak gdyby w cierpieniu.
Prawdziwy ból nie ominął jednak przede wszystkim zwierząt. Wszystkie
ucierpiały, dotknięte wścieklizną, gangrena toczyła ich poranione kwasem – lub
poprzez inne bestie – ciała, z oszalałych oczu sączyła się szarożółta lub
zielonkawa ropa. Nawet Plaga w Lordaeron nie zdołała poczynić takiego
zbezczeszczenia natury, tam bowiem przynajmniej owady i grzyby miały się
dobrze, a sama przyroda prędzej lub później zwalczyłaby zgniliznę pozostałą po
nieumarłych i w ciągu kilku pokoleń umęczona ziemia wydałaby z siebie nowe
życie. Felwood natomiast… cóż, wielkiej trzeba potęgi, by tak wielkie i trudne
– jeśli nie prawie niemożliwe – do naprawienia szkody poczynić w tym ogromnym,
starożytnym, uświęconym przez półbogów lesie. Jednak potęga Legionu była
wystarczająca, a Tichondrius oraz jego Strażnicy Zagłady wiedzieli, co robić,
by osłabić moc Nocnych Elfów, tak przecież zależnych od otaczającej Drzewo
Świata ziemi, z którą żyły w symbiozie.
Takie
rozważania snuła każda z elfek, czując w sobie gniew, rozpacz, przygnębienie,
wstręt i żądzę zemsty. Była to przecież kiedyś północna część Ashenvale, ich
dom od eonów, dom, o który dbały i troszczyły się ze wzajemnością. Szczególnie Vaenni,
gdy tylko jej oczom ukazał się pędzący przed siebie w bezmyślnym szale wilk,
ryś czy niedźwiedź ogarnięty wścieklizną, natychmiast chwytała za łuk i
skracała męki zwierzęcia. Potem z pewnym obrzydzeniem, lecz i żalem nad
nieszczęsnym stworzeniem, wyjmowała strzałę z trupa. Nie bała się choroby,
Nocne Elfy bowiem nawet po utracie nieśmiertelności wciąż były odporne na
większość zaraz. Obawiała się jedynie o Lasorę, nie pozwalając jej gonić za
żadną istotą ani też podchodzić do zwłok. Wilczyca więc jedynie szła na w pół
ugiętych nogach, ze stulonymi uszami, powarkując cicho.
- Gdybym
tylko… gdybyśmy tylko mogli uczynić cokolwiek dla tego lasu. Jak i dla
wszystkich tych miejsc ogarniętych przez zepsucie. – Zaczęła cicho Sylanna.
- Czy to w
ogóle możliwe?
- Teraz z
pewnością nie. Nawet, gdyby zebrać wszystkich druidów, nie uleczylibyśmy całego
lasu. Moglibyśmy jedynie próbować uzdrawiać pojedyncze miejsca, przesuwać
granicę zepsucia ze wszystkich stron… wtedy byłaby szansa na to, by cokolwiek
uzyskać. Ale, gdyby powrócił wielki shan’do… i gdyby żył Cenarius…
- Nie
zapominaj o źródłach zepsucia. Splugawione Księżycowe Studnie, zatruta woda i
gleba, sekty satyrów dokładających wszelkich starań do tego, by zepsucie się
rozprzestrzeniało. Będziemy potrzebowali całych oddziałów, sami druidzi wiele
nie wskórają. - Umilkła na chwilę, rozglądając się. - Szmaragdowe Sanktuarium
powinno być niedaleko.
- Nie
wydaje ci się, że do tej pory było jakoś tak… za cicho?
Vaenni zastanowiła się.
- Wiedzą o
naszym przyjściu. Może ktoś strzegł drogi z ukrycia. Nie wydaje mi się, że
ktokolwiek nas śledził. Zresztą, jeśli żadna z nas niczego by nie usłyszała w
tej głuszy, węch Lasory nie zawiedzie nigdy. Nawet w tym całym smrodzie.
- Nie
wątpię.
W okolicy
jednak nie było żadnego posterunku, obozu ani nawet ścieżki, która mogłaby
gdziekolwiek prowadzić. Vaenni klęła pod nosem, rozglądając się nerwowo,
Sylanna natomiast zastanawiała się gorączkowo. Czy przegapiły cokolwiek po
drodze? Niemożliwe. Szmaragdowe Sanktuarium miało znajdować się bardzo blisko
południowych krańcow Felwood, w miejscu, którego spaczenie nie dotknęło jeszcze
najciężej. By tam dotrzeć, należało minąć ruiny starożytnego miasta sprzed
Rozbicia, Morlos’Aran, leżącego po prawej stronie gościńca, oraz obozy plemion
Martwego Lasu, tych nieszczęsnych furbolgów, które nie zdołały oprzeć się
szaleństwu. Dalej na północ była już tylko pewna śmierć, wątpliwe było bowiem,
by komukolwiek udało się w tych czasach dotrzeć starym gościńcem do
Winterspring, Moonglade czy Hyjal – teraz trzeba było szukać alternatywnych,
zazwyczaj morskich lub powietrznych dróg.
Wszystko
więc wskazywało na to, że Szmaragdowe Sanktuarium musiało leżeć bardzo blisko
miejsca, w którym zatrzymały się właśnie obydwie elfki.
- Zasłona
cienia. – Powiedziała nagle Vaenni. – Skoro i my narzuciłyśmy na siebie ten
kamuflaż, oni także musieli ukryć posterunek, by nikt obcy nie mógł go tak
łatwo wykryć i napaść.
- Jestem
pełen podziwu dla twojego sprytu, łowczyni. – Rozległ się niski głos za ich
plecami. Kobiety odwróciły się szybko. Przed nimi stał elf o ponurej twarzy i
długich, zielonych włosach związanych w koński ogon. Za pasem miał zatkniętą
krótką, nabijaną ćwiekami buławę. – Tenell Leafrunner.
- Lasora!
Gdzie się podziała?! – Krzyknęła nagle Vaenni.
- Wilk?
Nie martw się, łowczyni. Pobiegł za węchem, by szukać Sanktuarium,
prawdopodobnie miał wrócić i poprowadzić was obie. – Jakby na potwierdzenie
jego słów Lasora wybiegła z leśnego gąszczu i szczeknęła chrapliwie kilka razy.
- Za mną.
– Rzucił elf. Vaenni i Sylanna ruszyły jego śladem ścieżką, której nie było
widać z głównej drogi. Nie zaszli daleko, gdy ich oczom ukazał się posterunek.
Znacznie mniejszy niż byłoby to konieczne w tak niebezpiecznym miejscu. I
zupełnie nieobwarowany. W zasadzie składał się tylko z kilku elfich domów,
budowanych z żywych drzew rosnących i uginających się wedle woli budowniczego,
a także z taureńskich skórzanych tipi. Nic dziwnego, że był ukryty tak
dokładnie nawet przed Nocnymi Elfami.
Tenell
zaprowadził kobiety do osób, które wydawały się dowodzić tym niewielkim
posterunkiem. Byli to druidzi: elf, Kelek Skykeeper, i starsza, nobliwa
taurenka, Greta Mosshoof. Taurenka rozumiała doskonale darnassiański, jednak
był to język trudny w wymowie dla większości obcych ras, o śpiewnym brzmieniu,
skomplikowanej gramatyce i charakterystycznym akcencie, do której zwłaszcza
pyski taurenów – podobnie jak furbolgów – kompletnie nie były przystosowane.
Żeby więc nie robić przykrości taurence, każdy z elfów porozumiewał się prostym
i nieco szorstkim, ale miłym dla ucha językiem taurahe.
-
Meldujcie. – Rzekła Sylanna po krótkiej wymianie powitań i pozdrowień,
pozbawionej zbędnych w tej sytuacji uprzejmości.
Greta Mosshoof zaczęła swoją
opowieść o ostatnich coraz częstszych napadach satyrów. Stwory te miały
zapuszczać się w swych łowach aż do Ashenvale, porywając elfich zwiadowców, wartowniczki
i druidów. Tych ostatnich wyciągano nawet siłą z kurhanów, wciąż śpiących.
Satyry nie zabijały nikogo, ograniczały się jedynie do pojmań. Podobno widywano
nawet...
- Mroczne
Łona. - Dodał Kelek Skykeeper. - Wiedźmy Cienia znane także jako Czarne Wdowy.
- Mroczne
Łona! - Powtórzyła przejęta zgrozą Vaenni. - Dziesiątki lat minęły, odkąd
ostatnio spotkałam którąkolwiek z nich!
Greta z
Kelekiem kontynuowali swoją opowieść. Czarne Wdowy były niegdyś elfkami, jak
satyry, większość z nich należała do dawnych Wysoko Urodzonych. Stanowiły
żeński odpowiednik satyrów, o tyle niebezpieczny, że nie uległy fizycznej
transformacji. Wciąż wyglądały jak elfki, piękne, lecz w demoniczny sposób. Ich
oczy lśniły intensywnie amarantowym lub zjadliwie zielonym światłem, a skóra
przybierała barwę stalowoszarą, ciemnopurpurową lub też bardzo bladą, prawie
białą. Były to elfie sukkuby-wampirzyce, wyspecjalizowane w uwodzeniu mężczyzn,
a także w wysysaniu energii na sposób piekielnych ogarów czy nawet Nathrezimów.
W charakterze zaś i metodach działania przypominały bardzo satyry, z którymi to
bardzo często łączyły się w sektach jak i parzyły się z nimi, oddając się
wynaturzonym cielesnym uciechom. Ujawnienie się tych przerażających istot oraz
wzmożona aktywność satyrów było ogromnym zagrożeniem dla elfów mieszkających na
północy Ashenvale.
- Dlatego
właśnie wyruszacie jedynie we trójkę. Tylko niewielki oddział zwiadowczy może
pozostać niezauważony przez satyry i Czarne Wdowy. Posłaliśmy już po posiłki z
Ashenvale i Darkshore, musimy jednak wiedzieć, co dokładnie planują satyry i
jak duża jest liczebność wroga. - Dokończyła Greta Mosshoof. - Przedstawiam wam
mojego ucznia, Makato, będzie wam towarzyszył i posłuży silnym ramieniem.
Do tipi
wszedł jeden z taurenów, który uprzednio stał na warcie przed namiotem.
Ogromny, o płowej, nakrapianej brązowymi plamami sierści, składający się
głównie z twardych jak stal mięśni, wielkich, zakrzywionych rogów i misternie
splecionych warkoczyków – Vaenni zastanawiała się, jak zdołał on zapleść je
swoimi trzema grubymi palcami. Tauren miał kolczyk w nosie, pokaźne, złote
koło, złote były także obręcze na jego rogach. Poza napierśnikiem, skórzanym
pasem, karwaszami i biodrową przepaską był praktycznie nagi. Wyposażony był w
dwa małe tomahawki do rzucania, bumerang i duży topór, za pasem zaś miał
zatkniętą sakiewkę o tajemniczej zawartości.
- Makato z
klanu Runicznego Totemu, druid Kręgu Cenariońskiego. Do usług, moje panie.
- Druid!
Świetnie. - Odparła Sylanna. - W czym się specjalizujesz?
- W sztuce
Równowagi. Oprócz tego potrafię także nieźle przyłożyć. - Wskazał na topór i
odsłonił zęby unosząc jednocześnie brwi, co u taurenów oznacza uśmiech. -
Myślę, że moje zabawki nie pogardzą smakiem satyrzej krwi. Tymczasem
odpoczywajcie, panie, wyruszamy o świcie.
* * *
Nastał
świt. Mroczny i ponury, prawie wcale nie różnił się od reszty nocy. Sylanna, Vaenni i Makato przystąpili wraz z resztą posterunku do wspólnego posiłku, składającego
się głównie z suszonego mięsa, owoców i sera z jeleniego mleka. Przeżuwali go
bez przyjemności, przytłoczeni atmosferą okolicy i świadomością czyhającego
zewsząd zagrożenia.
- Tak
dawno... tak dawno tego nie czułam... - Mruknęła Sylanna pod nosem, na wpół do
siebie.
- Co masz
na myśli? - Spytała Vaenni.
- Nie zdążyłam się jeszcze
przyzwyczaić do uczucia głodu. Czułam go zaledwie kilka razy w życiu, i to
wyłącznie wtedy, gdy musiałam nabrać sił po ciężkiej bitwie czy innym wysiłku.
Ostatni posiłek jadłam pod Hyjal, a potem cóż... głównie hibernowałam.
Makato
przysłuchiwał się zaciekawiony. Zawsze zastanawiał się, czy nie tak dawno
jeszcze nieśmiertelne Nocne Elfy muszą jeść i pić. Nie przerywał jednak elfkom
rozmowy.
- Mnie
także trudno było do tego przywyknąć. Ale jesteśmy teraz śmiertelne,
potrzebujemy jedzenia, wody, snu jak wszystkie inne ludy. Nawet, jeśli możemy
obyć się bez tego znacznie dłużej. Mamy wszak przed sobą jeszcze wiele wieków
życia, jeśli dobrze pójdzie. – Łowczyni uśmiechnęła się krzywo.
Po
skończonym posiłku przyszedł czas na ostateczne przygotowania. Vaenni
naostrzyła sztylet, naoliwiła łuk, wypastowała buty i wyprostowała lotki
strzał. Makato zaś zajął się malowaniem, zarówno drzewców swojego sprzętu, jak
i własnego ciała. Poświęcił krótką chwilę na odpalenie fajki, do której wsypał
szczyptę tajemnych proszków ze swojej sakiewki, zaproponował elfkom
zaciągnięcie się, obydwie jednak odmówiły. Elfy z całego świata rzadko kiedy
potrafiły docenić smak dymu z fajki czy cygara. Makato wzruszył więc ramionami
i zaciągnął się, wznosząc swoje myśli do przodków i prosząc ich o powodzenie w
misji.
Gdy
wszystko było już gotowe, drużyna wyruszyła kierując się wskazówkami ponurego,
bladego Tenella. Ich celem miały być klify na zachodzie Felwood, dokładnie tam,
gdzie zatrute strumienie mieszały się z górskimi wodospadami tryskającymi po
skałach wprost do wybrzeża Darkshore, leżącego na nizinach u stóp gór
Spaczonego Lasu. To właśnie tam ginęli bez śladu wszyscy ci śmiałkowie, którzy
wyruszali na poszukiwanie obozu satyrów. Bez wątpienia więc tam właśnie
należało się udać.
Trójka, z
Lasorą właściwie czwórka, szła w milczeniu. Ominęli obóz furbolgów z plemienia
Martwego Lasu, niemal cudem unikając wykrycia przez ich tropicieli. Z kilkoma
furbolgami daliby radę, lecz gdyby napotkali ich większy oddział, nie zdołaliby
wygrać bitwy z nimi. Niedźwiedzioludy same w sobie były niezwykle silnymi
stworzeniami, zaś po ogarnięciu wścieklizną stanowiły śmiertelnie
niebezpiecznych przeciwników. Na granicy ich ziem tu i ówdzie można było ujrzeć
wiszące na drzewach rozkładające się zwłoki innych furbolgów, prawdopodobnie
tych z plemienia Leśnej Paszczy, jednego czy dwóch elfów, a także kilku satyrów.
Nawet oszalałe furbolgi nigdy nie sprzymierzyły się z demonami, to była zawsze
jakaś nadzieja. Mimo wszystko jednak wciąż były bezlitosne, a trupy intruzów,
którzy wtargnęli na ich terytorium były na to wystarczającym dowodem. Drużyna
oddaliła się od tej granicy, jednak Sylanna dokładnie zanotowała sobie w
pamięci dziwny fakt, że zwłok nie pożerały żadne larwy ani padlinożerne ptaki,
a wokół nich nie kłębiły się muchy. Uszy elfki odebrały jednak jakiś cichy,
ledwie słyszalny odgłos czegoś, co nie powinno tutaj być... Spojrzała znacząco
na Vaenni, ta kiwnęła lekko głową na znak, że i ona to słyszała. Nie mówiły
nic Makatowi, domyśliły się bowiem, że lepiej będzie nie dawać po sobie poznać,
że najprawdopodobniej są śledzeni...
Makato w
milczeniu prowadził elfki zapomnianą leśną ścieżką, od dawna już nieużywaną.
Mięśnie miał napięte, a po wyrazie pyska wyraźnie było widać, że zachowywał
całkowitą czujność. Mimo to albo nie wiedział, że za drużyną podąża ktoś obcy,
albo też nie chciał elfkom nic mówić. Vaenni obserwowała go cały czas,
próbując odgadnąć myśli i zamiary taurena. Wykonywał rozkazy Kręgu
Cenariońskiego, ale był także członkiem klanu Runicznego Totemu podległemu
Hordzie. Komu dochowa wierności? Od początku mu nie ufała, choć traktowała go z
chłodną uprzejmością tak, jak on ją i Sylannę, lecz odkąd usłyszała istotę,
która najwyraźniej tropiła całą drużynę, jej podejrzenia przybrały na sile.
Tajemniczym tropicielem nie mógł być bowiem furbolg, poruszały się one szybko i
pewnie, lecz z charakterystyczną dla niedźwiedzi niezgrabną ociężałością.
Odgłosy racic satyrów rozpoznałaby od razu, nie mógł być to więc żaden z tych
demonów. Istota, która ich śledziła, musiała być znacznych rozmiarów, ale
smukła i zgrabna, poruszająca się lekkim krokiem, co ważne, stopy miała bose,
ewentualnie okryte bardzo lekkim obuwiem. Opcje były więc dwie: mógł to być
albo elf, albo troll, czy też raczej trollica, sądząc po prawdopodobnej masie
istoty. A ponieważ Mroczne Trolle wcześniej zamieszkujące rejony dzisiaj znane
jako Felwood, zginęły albo wyniosły się do Darkshore, musiał być to Dżunglowy
Troll - te zaś nigdy nie występowały tutaj naturalnie.Wszystkie one służyły
Hordzie. Czy Makato o tym wiedział? Jeśli nie, to po czyjej stanie stronie, gdy
ów domniemany troll ich zaatakuje?
Sylanna wyczuwała napięcie przyjaciółki, pełna troski o to, czy jej podejrzenia nie wywołają wewnętrznego konfliktu w drużynie. Sama nie uważała, by Makatowi nie należało ufać. Taureni i Nocne Elfy nigdy nie wchodzili sobie w drogę, tak więc żyli od wieków w pokoju, obie rasy zaś łączyło podobne podejście do druidyzmu i natury, czcili nawet tych samych bogów. Fakt, sprzymierzyli się z orkami, ale z tego, co się orientowała, wielu taurenów wciąż nie mogło wybaczyć zamordowania Cenariusa, potępiali także wszelkie działania klanu Wojennej Pieśni w Ashenvale. Z elfami walczyli tylko wtedy, gdy zaistniała taka konieczność lub z rozkazu wyższej instancji.
Sylanna wyczuwała napięcie przyjaciółki, pełna troski o to, czy jej podejrzenia nie wywołają wewnętrznego konfliktu w drużynie. Sama nie uważała, by Makatowi nie należało ufać. Taureni i Nocne Elfy nigdy nie wchodzili sobie w drogę, tak więc żyli od wieków w pokoju, obie rasy zaś łączyło podobne podejście do druidyzmu i natury, czcili nawet tych samych bogów. Fakt, sprzymierzyli się z orkami, ale z tego, co się orientowała, wielu taurenów wciąż nie mogło wybaczyć zamordowania Cenariusa, potępiali także wszelkie działania klanu Wojennej Pieśni w Ashenvale. Z elfami walczyli tylko wtedy, gdy zaistniała taka konieczność lub z rozkazu wyższej instancji.
Zajęta
myślami, próbowała nie zwracać uwagi na ohydny smród dobiegający z pobliskich
bajor wypełnionych po brzegi zielonym, bulgoczącym kwasem. Nad powierzchnią
gęstniała zielonkawa, żrąca mgła, podrażniająca śluzówki nosa i oczu. Przy
brzegu jednego z nich dostrzegła zwłoki czarnego lisa, w połowie przeżarte aż
do kości bielejących w ciemnym błocie. Truchło obmywane było przez powolne,
leniwe fale, które nie wiadomo, skąd tam się wzięły, gdyż w całym lesie w ogóle
nie wiał wiatr. Zresztą, fale sprawiały wrażenie, jak gdyby żyły własnym
życiem, uparcie pochłaniając lisa centymetr za centymetrem.
Nagle
rozległ się przeraźliwy, gardłowy warkot przerywany panicznym szczekaniem.
Obie
elfki i tauren odwrócili się błyskawicznie. Ich oczom ukazała się Lasora, która
wydawała się szczekać na kupki błota i śluzu, odsuwając się od nich z
przerażeniem. I nic dziwnego - bryły śluzu bowiem poruszały się, jak gdyby były
żywymi istotami. Potworność tej aberracji przerastała nawet najgorsze widoki,
jakie mieli okazję ujrzeć walcząc z demonami pod Hyjal. Zewsząd otaczał ich
ożywiony muł pełznący bezmyślnie w ich stronę.
- Lasora!
Wycofaj się! Zostaw! - Zakrzyknęła Vaenni do wilczycy. Żałowała, że zabrała ją
ze sobą w to miejsce, gdyż wadera mimo swojej wielkiej przydatności bojowej w
starciu z żywymi przeciwnikami, miała nikłe szanse, gdy w grę wchodziły
żywiołaki i ich anomalie. W tym czasie niewiele myśląc posłała strzałę,
zagłębiła się ona po lotki w glucie, który zaczął wchłaniać także i pióra. Gdy
przyjrzała się bliżej, dostrzegła, że jest półprzezroczysty i zawiera w sobie
mnóstwo śmiecia, jak połamane strzały, kości, a nawet coś na kształt mohawka.
Zrobiło się jej niedobrze. Uświadomiła sobie, że posyłanie zwykłych strzał
przeciwko takiemu wrogowi nie ma żadnego sensu i jest jedynie marnotrastwem,
sięgnęła więc po swoją cenniejszą broń - strzały o grotach ze szczerego srebra.
Magicznego metalu, cenniejszego nawet niż mithril, który także był
szlachetniejszą odmianą srebra, idealną bronią przeciwko nieumarłym i worgenom
z Ashenvale. Chuchnęła na nią, po czym strzeliła ku szlamowi, który niemal
dotykał pięt Sylanny zajętej wspomaganiem Makata, który raz za razem dzielił
gluty swoim toporem na mniejsze krople.
Gdy
grot ze szczerego srebra zagłębił się w szlamie, ten gwałtownie zatrząsł się
niczym galareta, po czym z sykiem wsiąkł w glebę, pozostawiając po sobie wszystko,
co wcześniej wchłonął i, czego nie zdołał przeżreć kwas. To szczęście, że
przynajmniej tak cenne strzały nie marnowały się.
Niestety,
dzielone przez Makata gluty, wciąż zachowywały zdolność poruszania się,
poskutkowało to więc większą ilością małych i trudnych do uchwycenia celów.
Sylanna i tauren, pozbawieni władzy nad tutejszą wypaczoną naturą, mieli tylko
jedną opcję. Sylanna wyciągnęła zza pasa dwie fiolki z wodą z Księżycowej
Studni, Makato zaś sięgnął po szczyptę pyłu z jednej ze swoich sakiewek. W
końcu to, czego nie dało się zwalczyć sztyletem czy toporem, zostało
zneutralizowane przez właściwości szczerego srebra, magiczną, uświęconą
blaskiem Elune wodę elfów i tajemny druidzki pył rozsypany przez taurena. Po
pełzającym szlamie zostały już tylko skwierczące kałuże.
- Co to
było, do demona? - Spytała Sylanna, ocierając pot z czoła.
-
Anomalia. Aberracja. Nazywaj to, jak chcesz. Coś w rodzaju żywiołaka szlamu. -
Odparła Vaenni. - W ostatnich czasach nic mnie już nie zdziwi. Podobno
ostatnimi czasy sporo narobiło się tego plugastwa, ale nie miałam jeszcze
okazji widzieć tego na oczy. - Odwróciła się do Makata, celując w niego łukiem.
- A teraz ty, spowiadaj się.
- Vaenni,
na Elune! - Upomniała ją druidka. Łowczyni zignorowała ją.
- Komu
służysz, Makato z klanu Runicznego Totemu?
Tauren
zmarszczył brwi, z nosa buchnęła mu para.
-
Sugerujesz, że ożywiłem muł ze splugawionego jeziora? Nie jestem mrocznym
szamanem ani czarnoksiężnikiem. Jestem druidem.
- Nie o to
chodzi. Od dwóch dni słyszę, jak ktoś podąża za nami od samego gościńca. Elf
lub troll, ale ktoś z naszych już dawno by się ujawnił. Czai się teraz w
pobliżu, słyszałam wyraźnie, jak wycofywał się w gąszcz po tym, jak
rozproszyliśmy anomalię. Czyżby skrytobójca od was, z Hordy, czekający na okazję,
by rzucić nam oszczep w plecy?
- Nawet
jeśli, to dlaczego mnie w to mieszasz?
- Bo
służysz Hordzie!
- Tak.
Pośrednio. - Wskazał na Sylannę. - Druidka także służy Arcykapłance
Whisperwind, która z kolei nawiązała sojusz z królem ludzi i waszym Przymierzem.
Ale, tak jak ja, podlega przede wszystkim rozkazom Kręgu Cenariońskiego. -
Sylanna przytaknęła. - Dostałem polecenie od Kręgu, by wspomóc was jako
przewodnik i eskorta. Jeśli zaatakowałby was przedstawiciel Hordy, nie
stanąłbym po jego stronie.
- Ani też
przeciwko.
- Racja.
Vaenni niechętnie opuściła łuk. Makato ciągnął dalej:
- Nie
wiem, kto nas śledzi. Nie jestem tu w stanie wyczuć jego zapachu, nie słyszę go
także. Jednak z tego, co mówisz, łowczyni, może być to ktoś z waszych. Skąd
mogę mieć pewność, czy nie jest to Nocny Elf z Przymierza, który nie zawaha się
przeciwko wypuszczeniu strzały w moją stronę?
Zanim
białowłosa elfka zdążyła zripostować, z niedaleka dobiegł ich upiorny krzyk,
pełen rozpaczy i nienawiści lament torturowanej duszy, brzmiący, jakby z
jednego gardła dobywało się wiele głosów. Żadna żywa istota nie była w stanie
dobyć z siebie takiego wrzasku.
Bowiem
wszystkie banshee od dawna już przestały należeć do świata żywych.
* * *
Łuczniczka
miała niezwykle celny wzrok. Z łatwością trafiała w sam środek ruchomych celów,
jakimi były żywiołaki szlamu, przeszywała strzałami nawet rozpryskujące się
krople. Ta zręczność, ta zaciekłość... wspaniała wojowniczka. Ta druga była
jeszcze ciekawsza. Aż szkoda, że tylu elfów z magicznym potencjałem marnowało
się, obierając drogę druidów czy kapłanów. Byliby z nich wyśmienici magowie.
Druidkę otaczała wyraźna aura mocy, dawno nie widział tak silnej i tak pięknej
poświaty czystej magicznej energii. Aż dziw, że nie miała tych legendarnych złotych
oczu. Jak Mistrz... i jak królowa, która dla wielu dzisiejszych młodzików
jest już niemalże postacią mityczną, złą królową z baśni opowiadanych dzieciom
ku przestrodze. Teraz więcej ich się rodzi, złotookich. Stają się druidami,
słuchają nauk wyrodnego brata Mistrza i synów Cenariusa. Takie marnotrastwo! Przyjrzał
się druidce dokładniej. Byłaby niezłą czarodziejką. Na taurena w ogóle
nie zwracał uwagi, interesowały go tylko elfki. Nie dadzą sobie rady z
satyrami, tych diabłów od Xavathrasa jest tam zbyt wielu. Ale ta piekielna
wiedźma, Shadia... tak, przeciwko kobietom jej wdzięki niewiele się zdadzą.
Druidka i łowczyni pomogą mi ją dorwać. Czy tego zechcą, czy nie.
Wycofał
się w gąszcz, zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że ciernie winorośli kaleczą
jego prawie bose, owinięte jedynie w brudne szmaty i uzbrojone w zrogowaciały
naskórek stopy. Wydawał się być odporny zarówno na ból, jak i na truciznę.
Wiedzą, że za nimi idę. Podejrzewają
byka. I dobrze, z nim byłyby tylko problemy. Aczkolwiek może i on się przyda.
Zza zasłony ciernistych krzewów
obserwował elfki i taurena. Doskonale. Idą prosto do jej siedziby. Nawet nie
musiałem zastawiać pułapki, wszystko idzie zgodnie z planem. Powodzenia, moje
ślicznotki.
Bezgłośnie
pocałował powietrze. Zmrużyłby także oko, gdyby miał jakiekolwiek. Jego puste
oczodoły przewiązane były opaską ślepca.
Zza
czarnej tkaniny zajarzyły się intensywnie dwa zjadliwie żółtozielone płomienie.
* * *
Po raz
pierwszy od swojego pobytu tutaj, obie elfki poczuły zimny powiew wiatru na
twarzach. Powietrze z ciężkiego i dusznego stało się niemal lodowate. Sylanna
jednak nie była do końca pewna, czy to wrażenie spowodowały czynniki
zewnętrzne, czy też mrożący do szpiku kości krzyk banshee.
Po chwili
rozległ się drugi krzyk, mniej nienawistny, przypominał raczej błaganie o
litość. Sylanna zamknęła oczy, koncentrując się na swojej wewnętrznej mocy.
Ścisnęła mocniej kostur z żywej gałęzi, przekazując część energii w jego
drzewce. Otworzyła oczy.
Ze wzgórza, przenikając przez skały
i drzewa, sunęły dwa upiory. Unosiły się w kłębach widmowego dymu
rozwiewającego ich podarte szaty i długie, splątane włosy. Półprzezroczyste
twarze zachowały dawne piękno, ale teraz były boleśnie wykrzywione, a blade,
lśniące trupim blaskiem oczy spoglądały z nienawiścią.
Obydwie
kobiety miały już nie raz do czynienia z duchami przeszłości. Po Wielkim
Rozbiciu wiele starożytnych ruin było nawiedzonych przez upiory elfów, które
niegdyś je zamieszkiwały. Jęczące banshee ani milczące, przezroczyste liszlingi
nie były materialne, toteż nie potrafiły wyrządzać cielesnych ran, ale wiązało
się to także z tym, że nie można ich było pokonać zwykłym orężem.
Sylanna
znów zamknęła oczy dla lepszej koncentracji. Nie mogła sobie pozwolić na
medytację, ale sięgnęła ku najniższym poziomom Szmaragdowego Snu. Skoro nie
mogła czerpać z energii skażonej przez demony natury, musiała przenieść się w
inny wymiar. Czując w sobie moc, skontaktowała się z Makatem. Odebrał jej
sygnał, wymienili się wskazówkami tego, jak postępować. Nie otwierając oczu,
zaczęła końcem kosturu rysować na korze drzewa nieskomplikowany znak. Dokładnie
taki sam rysunek Makato miał namalowany na ramieniu. Oboje druidów przekazało
część ochronnej mocy łowczyni i jej wilczycy, która to znów nie miała szans się
wykazać.
Banshee
krążyły wokół drużyny, szukając najsłabszego ogniwa. Ich bronią było zadawanie
psychicznego, graniczącego z fizycznym cierpienia, atakowanie obnażonego umysłu
całą gamą negatywnych, destrukcyjnych emocji. Zaatakowana przez nie ofiara
doświadczała tej samej męki, którą doznawały nieszczęsne upiory, często
zaczynała myśleć o własnej śmierci, byle tylko uśmierzyć ból. Niektóre banshee
potrafiły nawet nawiedzać cudze ciała, przyjmując je czasowo jako własne,
całkowicie dominując nad prawdziwą duszą ofiary. Jednak w tym przypadku
wszystko to zawodziło, tak więc widma używały swojej podstawowej broni:
przeraźliwego głosu, który świdrował przeszywającym echem w uszach i głowie.
Nie jestem
kapłanką, ale muszę coś zrobić. Podobno wiele duchów potrzebuje jedynie
spowiednika. Ale jak właściwie się rozmawia z upiorami?
-
Odejdźcie w pokoju, duchy potępionych. Wasze grzechy zostały wam wybaczone.
- ZAMILCZ.
Słowo to
przeszyło wszystkich nową falą bólu. Wilczyca stuliła uszy i zaskomlała
żałośnie. Sylanna postanowiła jednak kontynuować.
- Jeśli potrzebujecie zemsty, pomścimy was. Wzniesiemy modły do Elune za wasze dusze. Nie jesteśmy przeciwko wam.
- Jeśli potrzebujecie zemsty, pomścimy was. Wzniesiemy modły do Elune za wasze dusze. Nie jesteśmy przeciwko wam.
Jedna z
banshee wydała z siebie odgłos pośredni między skowytem, płaczem i śmiechem, a
właściwie będącym tym wszystkim jednocześnie. Sylanna przyjrzała się jej. Jej
widmowe szaty były w strzępach, lecz widać było, że należały do kogoś z wyższej
kasty, za życia właścicielki musiały być barwne i bardzo kosztowne, wyszywane
złotymi nićmi. Na przegubach dłoni wciąż lśniło wspomnienie korali z pereł. Ta
banshee musiała być niezwykle starym duchem szlachcianki jeszcze sprzed
Rozbicia, prawdopodobnie Wysoko Urodzonej damy czy czarodziejki.
Druga nie
roztaczała wokół siebie tej starożytnej aury, a jej duszą targała głównie
rozpacz, jeszcze nie oszlifowana przez wieki męk w czystą nienawiść. Druidka
zastanawiała się, czy nie jest to przypadkiem jedna z zaginionych niedawno
nowicjuszek Elune, tych kilkunastu dziewcząt, którym nigdy nie udało się
dotrzeć do świątyni w Darnassus.
- Pomścijcie mnie. - Zawyła młodsza
banshee.
-
Sentymentalna dziewka. - Rozległ się niski, gardłowy kobiecy głos. Banshee
wrzasnęła wściekle. - Torturowanie cię żywej widocznie nie wystarczyło. -
Przybyszka wykonała niedbały ruch ręką, wtedy upiór nowicjuszki Elune rozwiał
się w powietrzu. - Porozmawiamy później. Elfko, odwołaj tego kundla, jeśli nie
chcesz, abym go wypatroszyła.
Vaenni nie zamierzała posłuchać.
Błyskawicznie posłała srebrną strzałę ku mrocznej postaci. Tamta zdążyła się
uchylić, ale grot ranił ją w ramię. Warknęła z bólu, ale nie spowolniło to jej
ruchów. Wręcz przeciwnie, wciąż odskakiwała szybko, wywijając w powietrzu
długim biczem. Zajęta bronieniem się lewą ręką przed wilczycą - a umożliwiały
jej to długie, zakrzywione jak u drapieżnego ptaka czy kota szpony - prawą
wywijała biczem, próbując owinąć go wokół topora Makata i wyrwać mu go z rąk. Vaenni czekała z napiętym łukiem, bała się wypuścić strzałę w obawie, że zabije
wilczycę, która raz po raz próbowała doskakiwać do wiedźmy. Sylanna w tym
czasie odciągała uwagę upiora Wysoko Urodzonej, gdyż podczas walki zarówno
łowczyni, jak i tauren, zostali narażeni na psychiczny atak ze strony banshee.
Mroczna
kobieta zmieniła strategię, uderzyła pazurami w skałę tak mocno, że aż dziwne,
że nie ich nie połamała, zamiast tego wykrzesała iskrę. Szybko wykrzyczanym
zaklęciem zaprószyła ją o suche gałęzie, te wnet zajęły się piekielnym,
zielonym ogniem. Rozkazała płomieniom zaatakować druidkę, sama zaś smagnęła
biczem Lasorę. Tym razem trafiła. Wilczyca ze skomleniem potoczyła się po
ziemi. W tej samej chwili Makato z głośnym rykiem rzucił się na nią z toporem,
wiedźma jednak znów uderzyła batem, zdołała okręcić go wokół oręża taurena.
Zanim jednak sama pociągnęła, Makato zareagował wcześniej. Nieznacznym ruchem
potężnych ramion przewrócił czarownicę z taką siłą, że aż jęknęła, obijając się
o wystające korzenie. Tauren jednak nie zbliżył się do niej, zamiast tego
rzucił tylko coś w jej stronę. Okazało się to być nasiono winorośli, które pod
wpływem prośby Makata wykiełkowało błyskawicznie i oplątało się ciasno wokół
wiedźmy, wbijając się w nią cierniami.
Vaenni już celowała w nią łukiem, Makato zaś w pogotowiu miał swoje mohawki. Sylanna,
która wcześniej zdołała na jakiś czas przegnać banshee, teraz dogasała felowy
ogień nim pożar rozpętałby się na dobre, uważała przy tym, by płomienie nie
liznęły bodaj skrawka jej szat.
Odwróciła
się do uwięzionej kobiety, trzymając w pogotowiu kostur. Cała trójka przyjrzała
się jej dokładnie. Była to zdecydowanie Nocna Elfka, choć wyglądała
demonicznie, jak sukkuby Płonącego Legionu. Roztaczała wokół siebie tę samą
diaboliczną aurę, co satyry. Jej skóra przybrała nienaturalnie jasny,
błękitnoróżowy odcień, a oczy płonęły amarantowo. Bujne, granatowe włosy
zdawały się kryć maleńkie, zakrzywione kozie rogi, choć mogło być to też
jedynie złudzenie. Diablica szczerzyła ostre zęby, sycząc zajadle, z rozciętego
ramienia lała się ciemnofioletowa, prawie czarna krew.
- Co z nią
zrobimy? - Spytała Vaenni.
- Myślę,
że nie ma na co czekać. Strzelaj, zanim się uwolni.
- Czy nie
powinniśmy zadać jej najpierw kilku pytań? - Wtrącił druid. - Zapewne trzyma z
satyrami.
- I
sądzisz, że grzecznie wskaże nam ich kryjówkę? Vaenni, strzelaj.
Zza drzew
rozległ się wściekły warkot i chrapliwe przekleństwa w obco brzmiącym, twardym
języku. Vaenni strzeliła.
Ale nie w
demonicę. Strzała przeszyła na wylot gardło satyra. Ranna, ale wciąż żywa
wilczyca skoczyła znów, gryząc w kark kolejnego skrytobójcę. Ten wydając z
siebie odgłosy przypominające beczenie zarzynanej kozy usiłował zdjąć z pleców
białą bestię. W tym czasie kolejny satyr pojawił się niemal znikąd, od tyłu
chwytając Vaenni, wykręcił jej boleśnie ręce do tyłu. Sylanna zamachnęła się
na niego kosturem, jednak nagle krzyknęła głośno, gdy bicz uwolnionej przez
satyry Czarnej Wdowy uderzył ją w plecy. Kolana ugięły się pod druidką, ale nie
zamierzała dać się zabić, szybkim ruchem zerwała kilka liści ze swojego
płaszcza i rzuciła w stronę wiedźmy. Liście zaczęły się obracać z niezwykłą
prędkością, zmieniając się w wirującą broń o tnących brzegach. Czarna Wdowa
jęknęła, gdy pokaleczyły jej twarz i obnażone ramiona. W tym czasie Sylanna
zdzieliła satyra, który obłapiał szamoczącą się Vaenni, chwila wahania łotra
wystarczyła, by łowczyni udało się obrócić na tyle, aby kopnięciem wytrącić go
z równowagi.
Wtedy też rozległ się bojowy ryk
taurena, który zaszarżował na trzeciego satyra, tego, który właśnie zrzucił z
siebie osłabioną już wilczycę. Demon uskoczył w ostatniej chwili, próbując
przywołać w dłoni kulę mrocznej energii.
-
Spętajcie elfice, zwierzaka zabijcie jak najszybciej! - Krzyknął do
pozostałych.
- Jeśli
mam być zwierzakiem, to zdecydowanie wolę być bykiem, niż śmierdzącym capem! -
Odkrzyknął Makato. Satyr zabeczał z oburzenia. Zdekoncentrował się, co
pozwoliło Makatowi zaszarżować ponownie. Uderzył toporem, nieomal trafił, ale
ostrze ześlizgnęło się po rogu satyra łamiąc go u nasady. Diabeł jednak
przeżył, złapał taurena za gardło. Makato, mimo grubej skóry, czuł, jak na jego
szyi zaciskają się szponiaste palce. Znów posłużył się druidzką mocą, satyr
odskoczył, machając ręką, jakby coś go ukłuło. W istocie, był to prosty
druidzki czar znany jako "ciernie", sprawiający, że przy walce wręcz
atakujący odczuwał bolesne ukłucia. Uderzył znów, przecinając kozłoluda na pół.
Był to
trzeci satyr, który padł w tej walce, jednak zza drzew co rusz wyskakiwał nowy.
Satyry potrafiły kryć się w cieniach zupełnie jak Nocne Elfy, doskonale
opanowały też rozmaite sztuczki i iluzje, sprawiające, że trudno było je
trafić. Najtrudniejszym przeciwnikiem okazała się jednak Czarna Wdowa, do
której nawet nie można było się zbliżyć, co rusz bowiem smagała biczem, rzucała
także pociski czarnego światła. Vaenni zestrzeliła satyra, który wspiął się na
kark Makata i niemal byłby poderżnął mu gardło, zraniła go jednak tylko.
Sylanna postanowiła zaryzykować utratę resztek mocy. Rzuciła kosturem w innego
z satyrów, laska z żywego drewna natychmiast rozrosła się, wypuszczając
gałęzie, które przygwoździły przeciwnika do ziemii. Druidka wzniosła ręce do
nieba, po czym w rozbłysku światła przybrała postać kruka. Natychmiast wzbiła
się w powietrze, ledwie unikając pocisku energii wysłanego przez wiedźmę, po
czym zapikowała wprost ku Czarnej Wdowie, starając się wydziobać jej oczy. Było
to ryzykowne, ale teraz wrogów było już sześcioro, choć na szczęście były to
już chyba ostatnie jednostki z tego oddziału satyrów.
Z gąszczu
wybiegł ktoś jeszcze.
Biegł
niezwykle lekkim, tanecznym krokiem, zwinnie i prawie bezgłośnie pokonując
ciernisty bluszcz i wystające, skręcone korzenie drzew. W każdej dłoni dzierżył
podwójne ostrze wygięte na kształt sierpa księżyca w nowiu. Był prawie bosy i
nagi od pasa w górę, jego smukłe, choć atletyczne ciało pokrywały
czarnoksięskie runy.
Co
najważniejsze, był on ślepy. Jego oczy przewiązane były czarną opaską. Nie
przeszkadzało mu to jednak w doskonałym ocenianiu położenia wroga. Choć obydwie
elfki domyśliły się, kim jest, to mimo obaw przyjęły jego pomoc. Był w końcu
Łowcą Demonów, wyklętym poza nawias społeczeństwa kaldorei banitą, ale
jednocześnie utalentowanym magiem i niezwykle sprawnym wojownikiem. Nieufność
należało zostawić na godzinę, w której satyry padną trupem.
Ostatecznie
dzięki sile i kolczastym nasionom Makata, łukowi Vaenni i błyskających raz za
razem ostrzach tajemniczego Łowcy Demonów, z pomocą kłów wilczycy, satyry
zostały pokonane. I tylko Czarna Wdowa wciąż im umykała, choć przestała szastać
czarnoksięską magią, prawdopodobnie z wyczerpania. Wtedy Sylanna zapikowała,
wczepiając się wiedźmie we włosy. Wampirzyca zasłoniła sobie oczy dłońmi, więc
druidka dziobała i szczypała skórę jej rąk i twarzy. Wyglądało na to, że ta
walka została wygrana.
-
Zostawcie Mroczne Łono mnie. - Odezwał się Łowca Demonów po raz pierwszy. Głos
miał zachrypnięty, jak gdyby nie był używany od bardzo wielu lat. - To moja
stara znajoma. Mamy pewne... niedokończone interesy.
Zanim
ktokolwiek go powstrzymał, elf rzucił się na szamoczącą się z krukiem Czarną
Wdowę.
* * *
Szmaragdowe
Sanktuarium stało się teraz wyjątkowo zatłoczonym jak na swoje warunki
miejscem. Dookoła porozbijane były charakterystyczne elfie namioty, maksymalnie
dwuosobowe, dość wysokie i szpiczaste w kształcie. W obozowisku pojawiło się
sporo nowych twarzy, w większości ponurych i zaciętych. Jeden z nowo
przybyłych, elf w srebrnej masce i aksamitnej, czarnej pelerynie dyskutował
zawzięcie z Kelekiem Leafrunnerem.
-
Wysłaliście tylko trójkę?! Czyście wy, druidzi, do reszty postradali
zmysły? Może nie do końca się rozbudziliście, skoro posyłacie własnych ludzi na
pewną śmierć?
- Gdyby poszli większą grupą, natychmiast zostaliby wykryci.
Nie możemy pozwolić sobie na utratę naszych ludzi, musieliśmy posłać kogoś, kto
oszacowałby przypuszczalną liczebność wroga i dokładną lokalizację jego obozu.
Jeśli odniosą porażkę, nie osłabi to aż tak drastycznie naszych sił.
- Od czego jesteście druidami? Skoro to tylko misja zwiadowcza, to czy nie mogliście posłać kilku Druidów Pazurów?
- Od czego jesteście druidami? Skoro to tylko misja zwiadowcza, to czy nie mogliście posłać kilku Druidów Pazurów?
-
Spróbowałem raz. - Odparł druid z goryczą. - Jak się okazało, satyry myślały
dokładnie tak samo, jak ty, Santarosie Bladewing. Spodziewały się powietrznych
szpiegów. Nawet one nie czują się w Felwood na tyle bezkarne, by się nie ukrywać,
toteż utkały zasłonę mgły i cieni nad swoimi obozami, tak, że lecąc nad
drzewami nie można ich dostrzec. Tu, w Szmaragdowym Sanktuarium, robimy
dokładnie tak samo. Tylko lecąc naprawdę nisko, pod koronami drzew, Druid
Pazurów miałby szansę wykryć obóz satyrów, ale ryzykowałby, że wcześniej sam
wpadnie w pułapkę albo zostanie przebity strzałą. Straciłem już kilku ze swoich
wysyłając ich w kruczej formie, wrócił tylko jeden, jednak niewiele znalazł.
- I
uważasz, że dwoje druidów - w tym jeden tauren, oraz łowca z wilkiem, poradzą
sobie lepiej? Że nie wpadną w żadną pułapkę?
-
Przynajmniej nie są bezbronni, tak, jak byłby druid zmieniony w kruka.
Przekształcanie cielesnej formy w zwierzęcą i z powrotem odbywa się kosztem
znacznej ilości energii. Podróżując w swoim właściwym kształcie, mają
przynajmniej spore szanse powodzenia w walce.
- To i tak
szaleństwo! - Nie dawał za wygraną elf. - Nie macie pojęcia o planowaniu
strategii!
Odwrócił
się i wyszedł, szarpiąc zasłoną w drzwiach tak, że nieomal jej nie zerwał.
Dołączył do podobnych sobie elfów z grupy trzymającej się na uboczu - w
najmroczniejszym cieniu, utworzonym przez wydrążoną skałę. Dyskutowali
zniżonymi głosami.
Kelek
spoglądał na nich uważnie z wnętrza swojego domu. Strażnicy z Lochów byli
powszechnie respektowani, ale też w większości nie darzono ich sympatią,
wzbudzali też pewną dozę strachu wśród reszty społeczeństwa. Choć sami nie
należeli do żadnej politycznej frakcji, to bezpośrednio podlegali
Obserwatorkom, jednego z zakonów Sióstr Elune, choć teraz jednak większość
kapłanek służyła raczej cieniom niż Bogini. A przynajmniej Kelek odnosił takie
wrażenie. Spotkał kiedyś Obserwatorkę, która próbowała wytłumaczyć mu, że
księżyc posiada także ciemną stronę, istnieje więc także i mroczny aspekt Elune:
Tkaczka Cieni. Strażnicy, określający siebie jako "żelazne dłonie
sprawiedliwości" i przedstawiciele surowego prawa Nocnych Elfów, sami
uważali, że stoją ponad prawem. Niektórzy z nich używali surowo zakazanej od
dziesięciu tysięcy lat i karanej wygnaniem bądź wtrąceniem do lochu magii
tajemnej. Największą grozę budziły Duchy Zemsty, cienie dusz poległych elfów,
ich uosobione w postaci mrocznego odbicia emocje i pragnienie odwetu.
Przywoływać je potrafili tylko wybitnie utalentowani Strażnicy. Takie działania
Kelek uważał za ocierające się o czarną magię, wręcz nekromancję. Podobno
najpotężniejsi ze Strażników potrafili nadać kształt własnej nienawiści,
tworząc z niej budzącego grozę Awatara Zemsty, istotę utkaną z cienia i gniewu.
Chodziły słuchy, że niesławna Maiev Shadowsong, do niedawna przywódczyni całego
tego Lochu, przywołała Awatara podczas swojego pościgu za Illidanem Stormrage.
Kelek zadrżał. I pomyśleć, że ta kobieta była kiedyś Arcykapłanką Elune...
Oby nigdy nie wróciła z Outlandu, jest zdecydowanie zbyt niebezpieczna. A z
tymi Obserwatorami ktoś musi zrobić porządek, może mój Shan'do i Arcykapłanka
Tyrande w końcu się tym zajmą. Trzeba też odnaleźć i powiadomić Jaroda
Shadowsong o narastającym nowym zagrożeniu.
Poczuł na
sobie pogardliwe spojrzenie zamaskowanego Strażnika. Mógłbym przysiąc, że te
oczy lśnią zielenią felu. To czarnoksiężnik. I dlaczego w ogóle nie zdejmuje
maski?
* * *
- Na co
czekasz? Zabij ją, zanim znów się uwolni albo zwoła swoje banshee! - Warknęła
Sylanna, która powróciła już do swojego właściwego ciała. Łowca Demonów
zignorował ją. Zamiast tego zwrócił się do Czarnej Wdowy, która teraz unosiła
się w powietrzu, spętana magicznymi, ognistymi więzami. Syczała z bólu, nie
mogła jednak nic zrobić. Łowca Demonów wyciszył ją także, nie była więc w
stanie użyć magii, ani nawet zniwelować efektu antyzaklęcia, była na to zbyt
wyczerpana.
- Shadia, moja droga przyjaciółko. Ile tysięcy lat minęło, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
- Przyjaciółko?! - Zawołały na raz obie elfki wraz ze zdumionym taurenem.
Mężczyzna roześmiał się szaleńczo. Łowcy Demonów niemal zawsze mieli mocno nadszarpnięte zdrowie psychiczne.
- Nie wasza sprawa. - Powiedział do drużyny, nie odwracając się nawet do nich. - Jak to mawiają? Ach... to długa historia. Nie sądzę, byście mieli ochotę jej słuchać.
- Wytłumaczysz się później, ale teraz zabij tę wiedźmę!
- Powoli. Najpierw wyciągnę z niej to, czego wszyscy potrzebujemy. Nie mylę się? Mamy chyba wspólnych wrogów. Przynajmniej do czasu.
Skoncentrował się. Płomienie pod jego opaską zajarzyły się znów, tatuaże pokrywające ciało przybrały amarantowy odcień. Po chwili demonica syknęła boleśnie.
- Feronasie! Przestań, błagam! Zniżasz się, aby pomagać kaldorei? Ludowi, który odtrąca takich jak ty, jak my? Robią to z czystej zawiści, zazdrośni o naszą moc, są nie lepsi od demonów! To hipokryci, pamiętasz chyba Obserwatorki spod Hyjal? Aaaaarrrrghh, Sindweller, ty sukinsynu, jesteś tylko... Aaaaach!
- Pokaż mi, gdzie są spaczone źródła.
Wiedźma mimo odczuwanego bólu zaśmiała się gardłowo. Teraz jeszcze bardziej upodobniła się do demonicy. Nagle Łowca Demonów, zwany przez nią Sindwellerem, jęknął głośno. Tatuaże na jego skórze zaczęły teraz pulsować.
- Nie zadzieraj z Jadeitowym Ogniem. - Zerwała ogniste więzy, spadając na ziemię. Błyskawicznie podniosła się. Spaliła w locie strzałę, wypuszczoną w jej kierunku, to samo powtórzyła z kolejną, jednocześnie przetaczając się na ziemię pod lecącym prosto w jej głowę mohawkiem. W czasie, gdy Łowca Demonów zwlekał z jej uśmierceniem, Shadia zdążyła opracować taktykę. Utkała ciemność zasnuwającą oczy Vaenni, sparaliżowała ruchy Makata, natomiast Sylannę poraziła bólem, przez który druidka niemal zgięła się w pół. To jednak całkowicie wyczerpało jej magiczną energię. Została także pozbawiona bicza, wciąż jednak nawet ranna, poobijana i wyzuta z duchowej siły, stanowiła zagrożenie, doskakując do Sindwellera raz po raz, tnąc pazurami powietrze tuż przed jego długim uchem. On jednak przeważał, tańcząc wokół niej, a sierpowate ostrza rozmywały się niczym śmiertelne błyski.
Wtem Sindweller zatrzymał się. Opuścił obie ręce w geście poddania. Niemal bezwiednie osunął się na kolana.
Wiedźma zatryumfowała nad swoim dawnym kochankiem.
Skoczyła z zamiarem przecięcia mu tętnic pazurami. W pół skoku zachwiała się i sama również padła na kolana. Złapała się za brzuch, strzała zagłębiła się w nim aż po białe lotki, teraz zbrukane czarną krwią. Amarantowe, pozbawione źrenic oczy Shadii rozszerzyły się, taki wyraz już zachowały - bowiem Makato, który podobnie, jak reszta, odzyskał już władzę nad sobą, pozbawił Czarną Wdowę głowy jednym cięciem topora.
- Idiota! - Syknęła Vaenni, mrugając srebrzystymi oczami. - Dureń!
- Co z ciebie za Łowca Demonów, skoro nie potrafisz się oprzeć zwykłym sztuczkom sukkuba? - Zadrwiła Sylanna, chwiejąc się lekko na nogach.
Sindweller wstał powoli. Drżał lekko na całym ciele. Ukrył twarz w dłoniach, stał tak przez chwilę. Po chwili odwrócił się do drużyny.
- Żaden sukkub nie ma dla mnie uroku. - Odrzekł chrapliwie. - Shadię kochałem. Kiedyś. Tysiące lat temu.
Zapadło milczenie.
- Chciałem wyciągnąć z niej kilka informacji, potem uśmiercić. Wszystko poszło zgodnie z planem. Jesteście wolni, idźcie w swoją drogę. Jeden obóz satyrów z sekty Jadeitowego Ognia jest na północny zachód stąd, w ruinach starożytnego miasta Constellas. Mają spaczoną księżycową studnię, tam transformują porwane elfy w satyry, uprzednio torturując je. Kolejny znajduje się na północ, tuż przy klifach. Muszą mieć też jakąś główną bazę, jeszcze jej nie odkryłem. Oprócz tego wzmogły się działania kultystów w opuszczonych kurhanach. Zawarli układ z sektą satyrów, która niekoniecznie darzy miłością tych z Jadeitowego Ognia. Przekażcie to tym, którzy was tu przysłali.
- Zaczekaj! - Makato zagrodził mu drogę. - To znaczy, że wiedzą o tobie?
- Sam sobie na to odpowiedz, taurenie.
Sylannie coś wciąż nie dawało spokoju. Podniosła z ziemi swój żyjący kostur i wycelowała nim w Sindwellera.
- Jesteś ranny, Łowco Demonów. Wystarczy mi siły na tyle, by uzdrowić twoje rany, w zamian żądam kilku wyjaśnień.
Sindweller zwrócił się ku niej zagniewany.
- Powiedziałem wszystko, co wiem. Czego chcesz jeszcze?
- Powiedz, kim była Shadia. Kim jesteś, lub byłeś, ty sam.
Łowca Demonów prychnął, potem jednak tylko wzruszył ramionami. Od wielu lat nie miał okazji użyć własnego głosu, więc perspektywa rozmowy wydała się całkiem nęcąca. Utkał Zasłonę Cienia, skłonił elfki, by zrobiły to samo wokół siebie i taurena. Przez dłuższą chwilę nie odzywał się, dopiero zniecierpliwione chrząknięcie Makata wyrwało go ze wspomnień.
- Jestem Sindweller. Urodziłem się co prawda jako Feronas Greentree, na czterysta lat przed Rozbiciem. Służyłem wtedy w Księżycowej Gwardii pod dowództwem arcymaga Latosiusa.
Vaenni gwizdnęła, słysząc imię znane z legend zamierzchłej przeszłości, Sylanna pokiwała głową z pełnym niedowierzania uznaniem. Sindweller kontynuował.
- Tak, mam już swoje lata. Widziałem to wszystko, przeżyłem to, całe piekło Wielkiej Wojny sprzed eonów. Pamiętam elfów, którzy dla was zapewne są już niemal tylko legendą. Generał Ravencrest, Wysoki Łowca Valarian. Arcykałpanka Dejahna. Jarod Shadowsong i jego przeklęta siostra, wtedy jeszcze Kapłanka Księżyca. Shan'do Stormrage i jego zdradziecki brat Malfurion...
- Łżesz! - Zakrzyknęła Sylanna. - To Illidan był Zdrajcą!
- Mój Mistrz był bohaterem, dziś zapomnianym. I wybitnym magiem. Jego rodzony brat bliźniak, ten uwielbiany przez rzesze kaldorei druid, skazał go na wieczność w mroku, pogrzebał żywcem. Bez litości, z czystej zazdrości o kobietę, kochaną przez ich obu. Dopiero Tyrande Whisperwind okazała mu serce i uwolniła go. Kiedy tylko się o tym dowiedziałem, czym prędzej wyruszyłem go odnaleźć. Gdy dotarłem na miejsce, wraz z kilkunastoma naszymi pomogłem mu walczyć z satyrami i ich sojusznikami. Byłem świadkiem, jak shan'do Stormrage sam zmienił się w demona, kogoś pokroju Nathrezim... ale wiem, że duszę zachował własną.
Sylanna zacisnęła zęby, Vaenni posłała mu pełne groźby spojrzenie. Jej dłoń prawie bezwiednie sięgnęła ku rękojeści sztyletu. Druidka o niebieskozielonych włosach, choć czuła się wzburzona herezjami Sindwellera, spokojnie kontynuowała zadawanie pytań.
- W jaki sposób zostałeś Łowcą Demonów?
- To nie jest istotne.
- A Shadia? Kim była?
- Jedną z Shend'ralar. Wysoko Urodzoną, wygnaną przez nasz lud. Podążyła za księciem Toltheldrinem do Eldre'Thalas. Reszty nie musicie wiedzieć. Zresztą, moje towarzystwo jej nie wystarczało, wolała dołączyć do satyrów. Stała się Mrocznym Łonem.
- Czym one właściwie są? - Wtrąciła Vaenni. - Czy to coś jak żeńskie satyry?
- Dokładnie. Satyry, choć są chutliwe ponad miarę, nie mogą się rozmnażać. Nie wiadomo dlaczego, większość z ras tego czy innych światów, mimo mutacji przez magię felu, wciąż zachowują cechy żywych istot. Satyry jednak zatraciły część tych właściwości, całkowicie stając się demonami - co zagwarantowało im jednak nieśmiertelność. Prawdopodobnie ma to związek z tym, że zamiast powolnej transformacji, satyry zmieniają swoją formę natychmiastowo i w większości trwale, zmianie ulega każda, najdrobniejsza molekuła ich ciała. Satyry dokonują tego za pomocą wypaczonych studni księżyca, przekształcając Nocne Elfy. A Mroczne Łona, będące formalnie czymś w rodzaju satyrzyc, mają im dostarczać ofiar. Powiedziałem wam już dość.
- Jeszcze jedno... Sindweller? "Żyjący w grzechu"? Dlaczego obrałeś sobie taki przydomek?
Feronas wyszczerzył w szerokim uśmiechu swoje ostre, typowo elfie kły.
- Z tego samego powodu, dla którego Mistrz nie wypiera się miana Zdrajcy. Jedyną jego zdradą była pomoc naszemu ludowi i chęć zachowania piękna Studni Wieczności. Jedynym moim grzechem jest pożądanie, które odczuwam do magii tajemnej.
Sylanna pokręciła głową w zadumie.
- Więc wszystko jasne. Nie mam więcej pytań. Jak obiecałam, uzdrowię twoje rany.
- Nie fatyguj się... druidko. Oszczędzaj siły, choć jak widzę, na niewiele przydajesz się w tym lesie.
Elfka prychnęła. Nie odpowiedziała jednak. Sindweller skłonił się lekko trójce, to było jego jedyne pożegnanie. Biegnąc swoim szybkim, lekkim krokiem oddalił się od nich, nie zaszczyciwszy ich ani jednym spojrzeniem za siebie.
- Nie to nie. - Burknął Makato, bawiąc się w zamyśleniu warkoczykami. Sylannę wyraźnie trapiła uwaga Sindwellera.
- Łowca Demonów miał rację, Makato. Niewielki stanowimy pożytek jako druidzi. Ty przynajmniej jesteś niezłym wojownikiem, jednak moje umiejętności są tu ograniczone.
- Musi i na to być sposób.
- Na nas czas. - Wtrąciła Vaenni. - Znamy przypuszczalne umiejscowienie obozu satyrów. Wynośmy się stąd, zanim natrafimy na banshee, mam wrażenie, że jeszcze je spotkamy. W tym stanie nie możemy sobie na to pozwolić. Jeśli się pospieszymy, za dwie noce powinniśmy wrócić do Sanktuarium.
Oboje druidzi skinęli głowami. Sylanna zużyła resztki mocy na prowizoryczną regenerację wyczerpanych mięśni swoich i towarzyszy, w ciągu kilku minut robiąc to, na co normalnie potrzeba kilku godzin głębokiego snu i solidnego posiłku. Była to jedna z najprostszych umiejętności sztuki Odnowienia, teraz zaś okazała się niezwykle przydatna, cała trójka bowiem czuła się dość wypoczęta. Ruszyli do tyłu, dokładnie tą samą drogą.
Sylanna trzymała się odrobinę z tyłu, głowę miała spuszczoną, oczy wpatrzone w nicość. Wciąż rozważała słowa Feronasa Sindwellera. Oczywiście nie czuła się nimi urażona, potraktowała je raczej jako cenną wskazówkę. Musiała teraz tylko rozwiązać problem, z którym najwyraźniej musieli borykać się wszyscy druidzi. Postanowiła też, że dokładnie omówi to z tymi, którzy czekają na nią w Szmaragdowym Sanktuarium.
Co zaś się tyczy Łowcy Demonów... Nikt nie powiedział tego na głos, ale wszyscy mieli przeczucie, że lepiej będzie nie wspominać o nim na posterunku. Łowcy Demonów, mimo używania magii tajemnej, byli tolerowani przez społeczeństwo kaldorei, które przymykało oczy na ich metody walki, byle by były skuteczne. Ale Sindweller najwyraźniej nie bez powodu się ukrywał. Prawdopodobnie fakt pomagania Illidanowi Stormrage lub inne przestępstwa ściągnęły na niego uwagę Strażników. Był wygnańcem i kryminalistą, a Felwood, choć opuszczony, wciąż należał do krain Nocnych Elfów, obowiązywało więc tutaj ich żelazne prawo. Nigdy nie wiadomo, czy nie natrafi się na kogoś, komu nie spodoba się fakt, że wysłannicy Kręgu Cenariońskiego współpracują z wiarołomcą...
- Shadia, moja droga przyjaciółko. Ile tysięcy lat minęło, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
- Przyjaciółko?! - Zawołały na raz obie elfki wraz ze zdumionym taurenem.
Mężczyzna roześmiał się szaleńczo. Łowcy Demonów niemal zawsze mieli mocno nadszarpnięte zdrowie psychiczne.
- Nie wasza sprawa. - Powiedział do drużyny, nie odwracając się nawet do nich. - Jak to mawiają? Ach... to długa historia. Nie sądzę, byście mieli ochotę jej słuchać.
- Wytłumaczysz się później, ale teraz zabij tę wiedźmę!
- Powoli. Najpierw wyciągnę z niej to, czego wszyscy potrzebujemy. Nie mylę się? Mamy chyba wspólnych wrogów. Przynajmniej do czasu.
Skoncentrował się. Płomienie pod jego opaską zajarzyły się znów, tatuaże pokrywające ciało przybrały amarantowy odcień. Po chwili demonica syknęła boleśnie.
- Feronasie! Przestań, błagam! Zniżasz się, aby pomagać kaldorei? Ludowi, który odtrąca takich jak ty, jak my? Robią to z czystej zawiści, zazdrośni o naszą moc, są nie lepsi od demonów! To hipokryci, pamiętasz chyba Obserwatorki spod Hyjal? Aaaaarrrrghh, Sindweller, ty sukinsynu, jesteś tylko... Aaaaach!
- Pokaż mi, gdzie są spaczone źródła.
Wiedźma mimo odczuwanego bólu zaśmiała się gardłowo. Teraz jeszcze bardziej upodobniła się do demonicy. Nagle Łowca Demonów, zwany przez nią Sindwellerem, jęknął głośno. Tatuaże na jego skórze zaczęły teraz pulsować.
- Nie zadzieraj z Jadeitowym Ogniem. - Zerwała ogniste więzy, spadając na ziemię. Błyskawicznie podniosła się. Spaliła w locie strzałę, wypuszczoną w jej kierunku, to samo powtórzyła z kolejną, jednocześnie przetaczając się na ziemię pod lecącym prosto w jej głowę mohawkiem. W czasie, gdy Łowca Demonów zwlekał z jej uśmierceniem, Shadia zdążyła opracować taktykę. Utkała ciemność zasnuwającą oczy Vaenni, sparaliżowała ruchy Makata, natomiast Sylannę poraziła bólem, przez który druidka niemal zgięła się w pół. To jednak całkowicie wyczerpało jej magiczną energię. Została także pozbawiona bicza, wciąż jednak nawet ranna, poobijana i wyzuta z duchowej siły, stanowiła zagrożenie, doskakując do Sindwellera raz po raz, tnąc pazurami powietrze tuż przed jego długim uchem. On jednak przeważał, tańcząc wokół niej, a sierpowate ostrza rozmywały się niczym śmiertelne błyski.
Wtem Sindweller zatrzymał się. Opuścił obie ręce w geście poddania. Niemal bezwiednie osunął się na kolana.
Wiedźma zatryumfowała nad swoim dawnym kochankiem.
Skoczyła z zamiarem przecięcia mu tętnic pazurami. W pół skoku zachwiała się i sama również padła na kolana. Złapała się za brzuch, strzała zagłębiła się w nim aż po białe lotki, teraz zbrukane czarną krwią. Amarantowe, pozbawione źrenic oczy Shadii rozszerzyły się, taki wyraz już zachowały - bowiem Makato, który podobnie, jak reszta, odzyskał już władzę nad sobą, pozbawił Czarną Wdowę głowy jednym cięciem topora.
- Idiota! - Syknęła Vaenni, mrugając srebrzystymi oczami. - Dureń!
- Co z ciebie za Łowca Demonów, skoro nie potrafisz się oprzeć zwykłym sztuczkom sukkuba? - Zadrwiła Sylanna, chwiejąc się lekko na nogach.
Sindweller wstał powoli. Drżał lekko na całym ciele. Ukrył twarz w dłoniach, stał tak przez chwilę. Po chwili odwrócił się do drużyny.
- Żaden sukkub nie ma dla mnie uroku. - Odrzekł chrapliwie. - Shadię kochałem. Kiedyś. Tysiące lat temu.
Zapadło milczenie.
- Chciałem wyciągnąć z niej kilka informacji, potem uśmiercić. Wszystko poszło zgodnie z planem. Jesteście wolni, idźcie w swoją drogę. Jeden obóz satyrów z sekty Jadeitowego Ognia jest na północny zachód stąd, w ruinach starożytnego miasta Constellas. Mają spaczoną księżycową studnię, tam transformują porwane elfy w satyry, uprzednio torturując je. Kolejny znajduje się na północ, tuż przy klifach. Muszą mieć też jakąś główną bazę, jeszcze jej nie odkryłem. Oprócz tego wzmogły się działania kultystów w opuszczonych kurhanach. Zawarli układ z sektą satyrów, która niekoniecznie darzy miłością tych z Jadeitowego Ognia. Przekażcie to tym, którzy was tu przysłali.
- Zaczekaj! - Makato zagrodził mu drogę. - To znaczy, że wiedzą o tobie?
- Sam sobie na to odpowiedz, taurenie.
Sylannie coś wciąż nie dawało spokoju. Podniosła z ziemi swój żyjący kostur i wycelowała nim w Sindwellera.
- Jesteś ranny, Łowco Demonów. Wystarczy mi siły na tyle, by uzdrowić twoje rany, w zamian żądam kilku wyjaśnień.
Sindweller zwrócił się ku niej zagniewany.
- Powiedziałem wszystko, co wiem. Czego chcesz jeszcze?
- Powiedz, kim była Shadia. Kim jesteś, lub byłeś, ty sam.
Łowca Demonów prychnął, potem jednak tylko wzruszył ramionami. Od wielu lat nie miał okazji użyć własnego głosu, więc perspektywa rozmowy wydała się całkiem nęcąca. Utkał Zasłonę Cienia, skłonił elfki, by zrobiły to samo wokół siebie i taurena. Przez dłuższą chwilę nie odzywał się, dopiero zniecierpliwione chrząknięcie Makata wyrwało go ze wspomnień.
- Jestem Sindweller. Urodziłem się co prawda jako Feronas Greentree, na czterysta lat przed Rozbiciem. Służyłem wtedy w Księżycowej Gwardii pod dowództwem arcymaga Latosiusa.
Vaenni gwizdnęła, słysząc imię znane z legend zamierzchłej przeszłości, Sylanna pokiwała głową z pełnym niedowierzania uznaniem. Sindweller kontynuował.
- Tak, mam już swoje lata. Widziałem to wszystko, przeżyłem to, całe piekło Wielkiej Wojny sprzed eonów. Pamiętam elfów, którzy dla was zapewne są już niemal tylko legendą. Generał Ravencrest, Wysoki Łowca Valarian. Arcykałpanka Dejahna. Jarod Shadowsong i jego przeklęta siostra, wtedy jeszcze Kapłanka Księżyca. Shan'do Stormrage i jego zdradziecki brat Malfurion...
- Łżesz! - Zakrzyknęła Sylanna. - To Illidan był Zdrajcą!
- Mój Mistrz był bohaterem, dziś zapomnianym. I wybitnym magiem. Jego rodzony brat bliźniak, ten uwielbiany przez rzesze kaldorei druid, skazał go na wieczność w mroku, pogrzebał żywcem. Bez litości, z czystej zazdrości o kobietę, kochaną przez ich obu. Dopiero Tyrande Whisperwind okazała mu serce i uwolniła go. Kiedy tylko się o tym dowiedziałem, czym prędzej wyruszyłem go odnaleźć. Gdy dotarłem na miejsce, wraz z kilkunastoma naszymi pomogłem mu walczyć z satyrami i ich sojusznikami. Byłem świadkiem, jak shan'do Stormrage sam zmienił się w demona, kogoś pokroju Nathrezim... ale wiem, że duszę zachował własną.
Sylanna zacisnęła zęby, Vaenni posłała mu pełne groźby spojrzenie. Jej dłoń prawie bezwiednie sięgnęła ku rękojeści sztyletu. Druidka o niebieskozielonych włosach, choć czuła się wzburzona herezjami Sindwellera, spokojnie kontynuowała zadawanie pytań.
- W jaki sposób zostałeś Łowcą Demonów?
- To nie jest istotne.
- A Shadia? Kim była?
- Jedną z Shend'ralar. Wysoko Urodzoną, wygnaną przez nasz lud. Podążyła za księciem Toltheldrinem do Eldre'Thalas. Reszty nie musicie wiedzieć. Zresztą, moje towarzystwo jej nie wystarczało, wolała dołączyć do satyrów. Stała się Mrocznym Łonem.
- Czym one właściwie są? - Wtrąciła Vaenni. - Czy to coś jak żeńskie satyry?
- Dokładnie. Satyry, choć są chutliwe ponad miarę, nie mogą się rozmnażać. Nie wiadomo dlaczego, większość z ras tego czy innych światów, mimo mutacji przez magię felu, wciąż zachowują cechy żywych istot. Satyry jednak zatraciły część tych właściwości, całkowicie stając się demonami - co zagwarantowało im jednak nieśmiertelność. Prawdopodobnie ma to związek z tym, że zamiast powolnej transformacji, satyry zmieniają swoją formę natychmiastowo i w większości trwale, zmianie ulega każda, najdrobniejsza molekuła ich ciała. Satyry dokonują tego za pomocą wypaczonych studni księżyca, przekształcając Nocne Elfy. A Mroczne Łona, będące formalnie czymś w rodzaju satyrzyc, mają im dostarczać ofiar. Powiedziałem wam już dość.
- Jeszcze jedno... Sindweller? "Żyjący w grzechu"? Dlaczego obrałeś sobie taki przydomek?
Feronas wyszczerzył w szerokim uśmiechu swoje ostre, typowo elfie kły.
- Z tego samego powodu, dla którego Mistrz nie wypiera się miana Zdrajcy. Jedyną jego zdradą była pomoc naszemu ludowi i chęć zachowania piękna Studni Wieczności. Jedynym moim grzechem jest pożądanie, które odczuwam do magii tajemnej.
Sylanna pokręciła głową w zadumie.
- Więc wszystko jasne. Nie mam więcej pytań. Jak obiecałam, uzdrowię twoje rany.
- Nie fatyguj się... druidko. Oszczędzaj siły, choć jak widzę, na niewiele przydajesz się w tym lesie.
Elfka prychnęła. Nie odpowiedziała jednak. Sindweller skłonił się lekko trójce, to było jego jedyne pożegnanie. Biegnąc swoim szybkim, lekkim krokiem oddalił się od nich, nie zaszczyciwszy ich ani jednym spojrzeniem za siebie.
- Nie to nie. - Burknął Makato, bawiąc się w zamyśleniu warkoczykami. Sylannę wyraźnie trapiła uwaga Sindwellera.
- Łowca Demonów miał rację, Makato. Niewielki stanowimy pożytek jako druidzi. Ty przynajmniej jesteś niezłym wojownikiem, jednak moje umiejętności są tu ograniczone.
- Musi i na to być sposób.
- Na nas czas. - Wtrąciła Vaenni. - Znamy przypuszczalne umiejscowienie obozu satyrów. Wynośmy się stąd, zanim natrafimy na banshee, mam wrażenie, że jeszcze je spotkamy. W tym stanie nie możemy sobie na to pozwolić. Jeśli się pospieszymy, za dwie noce powinniśmy wrócić do Sanktuarium.
Oboje druidzi skinęli głowami. Sylanna zużyła resztki mocy na prowizoryczną regenerację wyczerpanych mięśni swoich i towarzyszy, w ciągu kilku minut robiąc to, na co normalnie potrzeba kilku godzin głębokiego snu i solidnego posiłku. Była to jedna z najprostszych umiejętności sztuki Odnowienia, teraz zaś okazała się niezwykle przydatna, cała trójka bowiem czuła się dość wypoczęta. Ruszyli do tyłu, dokładnie tą samą drogą.
Sylanna trzymała się odrobinę z tyłu, głowę miała spuszczoną, oczy wpatrzone w nicość. Wciąż rozważała słowa Feronasa Sindwellera. Oczywiście nie czuła się nimi urażona, potraktowała je raczej jako cenną wskazówkę. Musiała teraz tylko rozwiązać problem, z którym najwyraźniej musieli borykać się wszyscy druidzi. Postanowiła też, że dokładnie omówi to z tymi, którzy czekają na nią w Szmaragdowym Sanktuarium.
Co zaś się tyczy Łowcy Demonów... Nikt nie powiedział tego na głos, ale wszyscy mieli przeczucie, że lepiej będzie nie wspominać o nim na posterunku. Łowcy Demonów, mimo używania magii tajemnej, byli tolerowani przez społeczeństwo kaldorei, które przymykało oczy na ich metody walki, byle by były skuteczne. Ale Sindweller najwyraźniej nie bez powodu się ukrywał. Prawdopodobnie fakt pomagania Illidanowi Stormrage lub inne przestępstwa ściągnęły na niego uwagę Strażników. Był wygnańcem i kryminalistą, a Felwood, choć opuszczony, wciąż należał do krain Nocnych Elfów, obowiązywało więc tutaj ich żelazne prawo. Nigdy nie wiadomo, czy nie natrafi się na kogoś, komu nie spodoba się fakt, że wysłannicy Kręgu Cenariońskiego współpracują z wiarołomcą...
* * *
Udręczona
przyroda nie posłucha słów druida, proszącego o jej wsparcie. Nawet, gdyby
któryś próbował siłą czerpać moc z chorej ziemi, nic by nie uzyskał – ba,
możliwe, że jego samego dotknęłaby piekielna magia, powoli sącząc jad w jego
duszę i umysł, zmieniając go w żałosną kreaturę uzależnioną od diabelskiego
felu. Tak oto druid, strażnik lasu, stałby się czarnoksiężnikiem, który wizję
transformacji siebie w satyra uznałby za błogosławieństwo Władcy Legionu. Musi
więc istnieć inny sposób na walkę z wrogami Kalimdoru, oszalałą przyrodą i...
samym sobą. Pokonanie własnych słabości w miejscach takich, jak Felwood było
dla druida sprawą priorytetową. Co więc musiał zrobić?
Istotne
jest rozważenie, jak właściwie działa druidzka, nazwijmy to, z braku lepszego
słowa, magia. Jest ona w swojej zasadzie niezwykle podobna do szamanizmu.
Zarówno druidzi, jak i szamani, mogą liczyć na pomoc jak i wstawiennictwo
duchów własnych przodków. Konieczne jest tu także wsparcie innych Duchów,
reprezentujących siły Natury. Szamani jednak swoje modły wznoszą do samych
Duchów Żywiołów – nie czterech okrutnych Władców Żywiołaków, będących sługami
Starych Bogów, lecz tych, którzy owe żywiołaki zrodzili, a którzy są
najczystszą esencją wszystkich głównych elementów ziemi. Druidzi postępują nieco inaczej. Proszą
oni o udzielenie części mocy oraz o współpracę bezpośrednio konkretne, żywe
istoty. Zwierzęta, rośliny, innych druidów, Prastarych, półbogów i wszelakie
inne żywe istnienia. Ponadto zarówno szamani, jak i druidzi dysponują własną,
wewnętrzną mocą. Jest to energia umysłu, w przypadku elfich druidów w znacznej
mierze generowana i umacniana przez hibernację w Szmaragdowym Śnie. Energia,
którą trollowi znachorzy i szamani nazywają 'mana'. Maną jest siła ducha. Tak,
jak siła muskulatury ciała pozwala na podniesienie ciężkiego młota i uderzenie
nim we wroga, tak siła ducha – mana – potrafi zmusić cząsteczki powietrza do
ruchu, czym wywołać można całkiem sporą wichurę, zwalającą przeciwnika z nóg.
Tak też działa każda magia, odmienne jest tylko źródło czerpania mocy i jej
rodzaj. Spopielić drzewo zwykłym płomieniem potrafi zarówno mag, jak i szaman
czy czarnoksiężnik, ale każdy uwalnia swoją manę korzystając z magii ognia na
swój własny, unikalny sposób.
‘Nie
różnimy się od siebie tak bardzo, jak uważa wielu z naszego ludu’, jak powiedział kiedyś pewien Strażnik Wiedzy, z którym Sylanna
swego czasu przeżyła romans.
‘Będę
musiała go odnaleźć, o ile w ogóle jeszcze żyje’, pomyślała. Jej kochanek był
wyśmienitym teologiem, znawcą historii i teoretykiem, oprócz tego archeologiem
i kolekcjonerem pism oraz artefaktów starszych niż większość istot, nawet Nocnych Elfów, byłaby
w stanie sobie wyobrazić. ‘Wiedza musi być przekazywana dalej’, uznała Sylanna.
Musi przetrwać i oprzeć się zapomnieniu.
Tymczasem
jednak porzuciła perspektywę dysput filozoficznych i rozważań na temat natury
bogów i półbogów, a także wspomnienia miłosnych chwil i mądrego spojrzenia oczu
starego maga. Teraz miała ważniejsze sprawy do przemyślenia.
‘Skoro
nie potrafię prośbą ani groźbą wymusić na przyrodzie, by wspomogła mnie w walce
z satyrami i całą resztą diabelskiej hołoty, będę musiała uciec się do bardziej
zaawansowanych metod. Powinnam teraz podziękować tamtemu ślepemu heretykowi
Sindwellerowi za wskazówkę, zaśmiała się sama z siebie w duchu. Sama wpadłabym
na to o wiele później, zbyt bardzo przyzwyczajona byłam do pokojowych metod i
zapomniałam, jak uwolnić Gniew...’
Na jej
twarz powrócił delikatny, zagadkowy uśmiech. Mięśnie całego ciała naprężyły
się, gotowe do boju. Oczy odzyskały pełnię blasku, jarząc się w ciemności jak
dwie gwiazdy, srebrzyście z nieśmiałą sugestią złota.
Gniew. GNIEW.
Poczuła na sobie badawczy wzrok Vaenni. Usłyszała, jak Makato
prycha z zadowoleniem.
Odzyskała Równowagę pomiędzy Uspokojeniem a Furią. Czuła, jak cała
moc do niej wraca, przepełnia ją. Była w pełnej gotowości do walki.
A okazji do walki było aż nadto.
* * *
Gęste
ciemności rozjaśniało wątłe światło lampionów zawieszonych tu i ówdzie na
gałęziach drzew. Ich migotliwy blask oświetlał milczące postacie o lśniących w
mroku oczach, zniekształcając ich rysy twarzy i tworząc cienie, czarne i
długie, przywodzące na myśl groteskowe monstra z koszmarów. Nie przerażały one
zebranych tu elfów, od zarania dziejów będących istotami nokturnu, ale wśród
taurenów wielu uznawało te mroczne, drżące kształty za wyjątkowo zły omen.
Najspokojniejsza
wydawała się Greta Mosshoof. Usiadła na kamieniu, wyciągając obie nogi i
krzyżując racice. W pysku trzymała fajkę napełnioną ziołami o woni tak ostrej,
że niwelowała nawet panujący wokół odór ropiejących ran puszczy. Taurenka w
zadumie przyglądała się kilku nowo rozbitym namiotom. Z nocy na noc przybywało
coraz więcej posiłków, głównie ze strony kaldorei. Była to dobra wieść, ale
Gretę nie do końca cieszył taki obrót spraw.
Nocne Elfy potrafią sprawiać kłopoty.
Jeden z
tych kłopotów właśnie zaklął głośno, odpowiedział mu inny głos, równie
sykliwie, acz sporo ciszej i grzeczniej – wnioskować można było, że drugi elf
piastował niższą rangę.
Zasłona
została brutalnie odsunięta, z namiotu pewnym siebie krokiem wyszedł dowódca
Wartowników w posrebrzanej masce. Rozejrzał się za Kelekiem Skykeeperem, a nie
dostrzegłszy go nigdzie, ruszył w stronę jego kwatery.
-
Kelek wróci niebawem. Uspokój się,
roztaczasz bardzo nieprzyjemną aurę. To źle wpływa na nasze morale, z którym i
tak nie jest tu łatwo. - Poinformowała go Greta, po czym wypuściła z pyska
spory kłębek dymu.
Dowódca prychnął, nie zaszczyciwszy starej taurenki
nawet spojrzeniem. Rzucił tylko coś pod nosem na temat tego, co myśli o jej
słowach.
-
Pluj sobie i cokolwiek tam
zechcesz, byle byś nie drażnił reszty tu zebranych. Mamy dość zmartwień, nie
dokładaj nam kolejnych.
Santaros Bladewing w końcu spojrzał na taurenkę. Oczy
zza jego maski płonęły wściekłością.
-
Dam ci radę, pyska używaj do
przeżuwania albo do wciągania tego waszego taureńskiego dymu, którym
zaćmiewacie sobie umysły. Chyba, że powiesz mi, gdzie naprawdę ukrył się ten
niedobudzony druid. I postaraj się nie kaleczyć tak naszej pięknej mowy.
Greta wsadziła bezceremonialnie fajkę w zęby na znak,
że nie zamierza reagować na prowokację Bladewinga. Przez chwilę żałowała
jednak, że nie jest młodsza i nie znajduje się w innym miejscu niż to, gdzie
walki były surowo wzbronione.
Santaros
bez pytania wdarł się do prowizorycznej kwatery Keleka. Jak się okazało,
taurenka mówiła prawdę. A ponieważ to ona wydawała się być drugą w kolejności
osobą, która zarządzała całym tym... bałaganem, po raz kolejny zwrócił się do
niej. Tym razem wysilił się odrobinę na okazanie choćby minimum respektu,
inaczej Greta udawałaby głuchą.
-
Nie powinniśmy tu dłużej bezczynnie
czekać. Wróg z całą pewnością wie już o naszych planach. Nie możemy pozwolić
satyrom, żeby zbierały siły i opracowywały taktykę w czasie, gdy my czekamy na
dwie elfki, które dawno już wypatroszone wiszą na drzewach, i taurena, którego
głowa posłużyła już za totem. Przekaż swoim druidom, aby przygotowali się do
walki. Wyruszamy przed świtem.
Greta zerknęła na niego z ukosa. Śmiać jej się chciało,
widząc, jak Bladewing nabrał chwilowej grzeczności. Zaciągnęła się dymem, po
czym dmuchnęła w górę, prosto w stronę elfa, zanim zabrała głos.
-
Od kiedy elfi Wartownicy wydają
rozkazy tutaj, gdzie decyzje podejmuje Kelek Skykeeper i ja, Greta Mosshoof z
klanu Runicznego Totemu? Kelek zarządził, że będziemy czekać pięć nocy na
powrót naszych zwiadowców, nim wykonamy jakiś ruch. A ja nie zamierzam
kwestionować jego słów. Słońce wzeszło i zaszło dopiero trzy razy. Musimy czekać.
-
Niech to demoni zad... Taurenko,
nie kwestionuję waszej mocy i wiedzy jako druidów, ale macie zerowe pojęcie o
taktyce. Choć raz zdajcie się na tych, którzy mają większe doświadczenie od
was! - Udawana uprzejmość Santaros zaczynała się rozwiewać. Greta pozostała
nieugięta.
-
Zrobię, jak mówił Kelek. Odejdź i
dostosuj się do jego poleceń.
Elf syknął przez zaciśnięte zęby i odszedł. Próbował jeszcze
przekonywać innych zebranych w Sanktuarium, przynajmniej Nocnych Elfów, z
taurenami nie zamierzał zaczynać rozmowy. Wszyscy jednak kręcili głowami i
odpowiadali zgodnie 'Kelek wie, co robi. Zaufaj mu'. Poirytowany Santaros
skierował się do swoich ludzi. Na dłuższą chwilę zniknął w namiocie. Po
niedługim czasie wrócił do taurenki uzbrojony we włócznię i tarczę. Towarzyszyło
mu dwoje elfów. Jednym był wyjątkowo
blady i chudy jak na kaldorei mężczyzna o fioletowych włosach, owinięty w szary
płaszcz. Nie nosił zbroi, jedynie skórzane spodnie i kamizelę. Drugą była
kobieta, cała ubrana na w czerń i srebro, z ciemnymi tatuażami wokół oczu,
zakapturzona. Głos zabrał Bladewing.
-
Wyruszamy tropić wroga. Jeśli okaże
się, że to my mieliśmy rację i rozbijemy satyrów przed wami, to liczę na to, że
wartość nagrody, którą mieli nam wypłacić druidzi, wzrośnie. Nie wątpię, że i
Obserwatorki nie pożałują nam drobnej sumki i rozliczą się z nami hojnie. -
Towarzysząca mu elfka przytaknęła, choć wyraz jej twarzy był wyjątkowo
paskudny. Prawdopodobnie należała do zakonu Sióstr z Lochów. Santaros nie dał
po sobie poznać, że nie do końca ufa tej, która reprezentuje jego
zwierzchniczki, ciągnął więc dalej. - Mimo to nie robimy tego wyłącznie dla
pieniędzy, a przede wszystkim z poczucia obowiązku, którego wam, druidom,
brakuje tak, jak zdrowego rozsądku. Przekaż Kelekowi, żeby następnym razem wyspał
się lepiej. Obyśmy się więcej nie spotkali. Lathius, Eruinne, za mną.
Santaros odrzucił
aksamitny płaszcz na plecy i odszedł. Przy drodze prowadzącej na główny
gościniec czekał już oddział takich samych jak on i jego dwie 'ręce' ponurych,
ubranych na ciemno elfów. Co ciekawe, jeszcze co najmniej kilku z nich miało
twarz częściowo przykrytą maską, przewiązaną chustą lub nasuwało kaptur
najgłębiej, jak tylko się dało bez ograniczania widoczności. Mogło być to spowodowane tym, że ci, którzy ścigali
złoczyńców, starali się, aby ich twarze nie były rozpoznawalne. Dzięki temu
unikali zemsty ze strony krewnych lub sojuszników zabitych bądź pojmanych przez
siebie kryminalistów. Albo kto wie, może i same żelazne dłonie prawa miały
wiele do ukrycia przed światem zewnętrznym.
Nie było ich wielu.
Właściwie około dwudziestu, dwudziestu kilku. Ale każdy z nich miał przy sobie
cały arsenał rozmaitej śmiercionośnej broni. Miecze, sztylety, noże do
rzucania, latające glewie, gwiaździste ostrza, czakramy, włócznie, oszczepy,
łuki i małe kusze. Niemal wszystko zatrute. Wyposażone w dodatkowe drobne haczyki,
przywodzące na myśl miniaturowe harpuny. Doskonałe narzędzia nie tylko śmierci,
ale także bolesnej, długiej agonii. Dającej ofierze złudną nadzieję na
przeżycie, a katowi czas na wyciągnięcie informacji. Wartownikom, którzy
wypełniali wolę Obserwatorek, często brakowało tych skrupułów, które
powstrzymywały przeważającą większość bezwzględnych i fanatycznych, ale w
większości sprawiedliwych Sióstr z tego mrocznego zakonu. Nic więc dziwnego, że
Obserwatorki większość brudnej roboty zostawiały swoim skrytobójcom.
Gdy Wartownicy
opuścili Szmaragdowe Sanktuarium, Greta Mosshoof przeprowadziła małą naradę z
Tenellem i Ivy Leafrunnerami, swoimi taurenami, druidami Keleka oraz paroma
tymi, których przysłano z Ashenvale i Teldrassilu. Po krótkich rozważaniach za i przeciw zadecydowali, że wyślą
kilku swoich za problematycznym oddziałem Santarosa. Greta, w przeciwieństwie
do ufnego Keleka przewidziała problemy z Bladewingiem, była więc przygotowana
na wydanie odpowiednich poleceń. Druidzi i paru łuczników było gotowych do
wymarszu szybciej, niż się tego spodziewała, już niespełna parę godzin po
odejściu Wartowników podążyli ich tropem.
Tym bardziej, że
Wartownicy maszerowali głównie pieszo. Nawet dowódca Bladewing nie miał
wierzchowca, tylko ośmiu z jego ludzi dosiadało szablokotów. Powodem tego były
długie wieki życia pod ziemią, gdzie nocne pantery bardzo źle się chowały, były
znacznie słabsze i częściej chorowały niż ich kuzyni na powierzchni. Same
Obserwatorki również wolały pieszy pościg, używając szablokotów tylko w
wyjątkowych przypadkach. Niemal nigdy nie dosiadały również hipogryfów, w tym
celu zdecydowanie wolały prosić o pomoc Strażniczki z lasów lub nająć
doświadczonego jeźdźca.
Tymczasem Santaros
nadkładał tempa. Aż dziw brał, że cały ubrany w zbroję, z ciężką tarczą na
plecach, był w stanie maszerować tak szybko, jak jeźdźcy jadący na szablokotach
kłusujących lekkim truchtem. Piechota biegła z tyłu, wciąż daleka od
jakichkolwiek oznak zmęczenia, ale znacznie wolniejsza niż ich dowódca. Sił
musiała dodawać mu dzika, ocierająca się o żądzę mordu gorliwość i ambicja, by
awansować w kręgach Wartowników. Pokonywali tak kilometr za kilometrem, kładąc
trupem napotkane wściekłe zwierzęta. Na ich drodze stanęła też niewielka grupka
furbolgów z Martwego Lasu, watażka licząca sobie kilka tropicieli, szamana i
paru wojowników. Ich ciała, posiekane i podziurawione usłały później polanę,
znacząc krwawym śladem pobliskie kamienie. Z Wartowników tylko jedna tancerka
ostrzy, która nieuważnie zaczęła wirować pomiędzy dwoma wściekłymi furbolgami,
próbując pociąć obu na raz, otrzymała poważniejsze obrażenia. Tu jednak do
akcji wkroczył Lathius, przyboczny Santarosa. Jak się okazało, blady elf był
alchemikiem, specjalistą od substancji otrzymywanych z ziół, grzybów i gruczołów
niektórych istot. Jak na wybitnego znawcę trucizn przystało, wiedział także,
który jad w jakiej proporcji ma właściwości lecznicze.
Tak minął dzień, a za nim noc. Wartownicy nie dawali sobie czasu na wytchnienie. Odpoczywali dość w Szmaragdowym Sanktuarium. O dziwo, najwięcej wątpliwości co do tego pośpiechu mieli jeźdźcy panter. Zwrócili się z tym do Santarosa.
Tak minął dzień, a za nim noc. Wartownicy nie dawali sobie czasu na wytchnienie. Odpoczywali dość w Szmaragdowym Sanktuarium. O dziwo, najwięcej wątpliwości co do tego pośpiechu mieli jeźdźcy panter. Zwrócili się z tym do Santarosa.
-
Lordzie dowódco, melduję, że
szablokoty potrzebują odpoczynku. To silne zwierzęta, ale muszą spać i jeść.
-
Są niespokojne. Możliwe, że coś
wyczuły. Powinniśmy zbadać sytuację. - Wtrącił drugi. Bladewing zastanowił się
chwilę.
-
Trupy, zgnilizna, ropa, żółć
demona, zatęchłe powietrze. Tyle na pewno wyczuły. Mój nos też przez to cierpi.
-
Mogły wyczuć coś więcej. Odnoszę
dziwne wrażenie, że w tym lesie jest za cicho.
-
On ma rację, Santarosie. - Wtrąciła
zakapturzona Obserwatorka, po raz pierwszy zabierając głos. Był bardzo spokojny
i przyjemny dla ucha. - Jest tu nienaturalnie cicho, wiatr nie porusza liśćmi,
nie słychać żadnych ptaków ani innych zwierząt. Ale od kilku godzin cisza stała
się tak intensywna, że aż chce się błagać o litość, o jakieś dźwięki inne niż
nasze oddechy.
Santaros westchnął. Wiedział o tym już wcześniej, ale nie chciał
szerzyć paniki w oddziale. W dodatku miał ochotę na walkę. Niestety, skoro inni
również wyczuli niebezpieczeństwo, pozostawało mu tylko ulec ich prośbom i
pozwolić na krótki odpoczynek.
-
Zgoda. Zarządzam postój. Ty, Eruinne,
dobierz sobie kogoś z kim staniesz na warcie. Lathius, sprawdź, czy nasza
brawurowa tancerka będzie się jeszcze nadawała do walki. Liczę na twoje
umiejętności, nie mam zamiaru teraz niańczyć nieprzydatnej jednostki aż do
naszego powrotu, a przecież nie możemy jej odesłać teraz, gdy jesteśmy tak
daleko od głównego traktu. Doprowadź ją do porządku.
Wszyscy zasalutowali na znak, że zrozumieli rozkazy. Santaros
został na swoim miejscu, rozmyślając. Wyczuł już trop, wiedział, że jest
blisko. W duchu śmiał się do rozpuku z głupoty zachowawczych, tchórzliwych
druidów. Jesteśmy o wiele bliżej wykrycia satyrów niż wy kiedykolwiek
byliście.
A satyry były bardzo
blisko wykrycia Wartowników. Santaros dobrze wiedział, że zapędził swoich ludzi
prosto w pułapkę, ale o to właśnie mu chodziło. Walka, tu i teraz. Jesteśmy
całkiem dobrze przygotowani.
-
Do broni! Uformować szyk! Czekać na
mój znak! - Krzyknął. Prawie w tym samym momencie dało się słyszeć diaboliczne
beczenie, gwałtownie przerwane. Satyr pocięty w kilku miejscach potoczył się z
niewielkiego pagórka wprost pod nogi Wartowników.
Zasadzka podziałała.
Teraz pozostało do rozstrzygnięcia tylko to, czyja okaże się skuteczniejsza w
ostatecznym rozrachunku.
* * *
Szary, wielki ryś
przemierzał w pośpiechu leśny gąszcz. Starał się przemykać niezauważony przez
inne leśne zwierzęta, wolał unikać walki i jej konsekwencji w postaci
zainfekowanych ran. Póki co zdawał się na swój własny węch. Nie tropił jednak
żadnych bestii, tym, czego szukał, był ostry, piżmowy zapach taurena i
delikatna, żywiczna woń elfów.
I podłapał trop.
Przemknął w stronę
zapachu, próbując zignorować wszechogarniający odór demonów. Szedł bardzo
szybko, skradając się na ugiętych łapach i strzygąc uszami w nadziei
wychwycenia jakichś dźwięków. W kociej formie trudno było mu myśleć o wielu
sprawach naraz, za to łatwiej mógł koncentrować się na jednym, najważniejszym
celu. Teraz przystanął, by oszacować, z którego dokładnie kierunku dochodzi
słaby zapach. Gdy ostatecznie zdecydował się, pobiegł w tamtą stronę.
Nie miał zbyt wiele
czasu. Widział, że jego ludzie wyruszyli, to oznaczało, że Greta dała im taki
rozkaz. Musiała więc mieć wyraźny powód ku temu. Zapamiętał kierunek, w którym
się udali, po czym szedł dalej za tropem. Musiał jednak odnaleźć zwiadowców, a
potem, skrótowymi drogami, dogonić własny oddział. Nie miał nawet trzydziestu
procent szansy na powodzenie tej misji, ale musiał zaryzykować.
Dotarł do krawędzi
niedużej górki. Westchnąłby z ulgą, gdyby pozwalała mu na to budowa pyska,
zamruczał więc jedynie. Przycupnął, oceniając odległość, po czym skoczył na
drogę, wprost przed dwiema elfkami, taurenem i wilkiem.
Wylądował miękko, na
cztery łapy. Biały wilk towarzyszący elfce zjeżył się, a z jego pyska wydobył
się przerażający warkot. Ale, ku zdziwieniu zwierzęcia, jego pani uspokoiła go
jedynie. Cała trójka pochyliła głowę, gdy szmaragdowozielony blask ujawnił
prawdziwą postać tego, kto ukrywał się w ciele rysia.
Kelek Skykeeper,
wbrew temu, o co posądzał go Santaros Bladewing, zaryzykował własne zdrowie i
życie, by odnaleźć swoich zwiadowców. Teraz zaś wyjaśnił im pobieżnie sytuację.
-
Nie mamy czasu do stracenia. -
Dodał na zakończenie. - Ja poprowadzę drogę. Musimy dogonić naszych, wygląda na
to, że nie bez powodu ruszyli za Wartownikami. Potem zaatakujemy obóz satyrów.
Jeśli Feronas was nie oszukał, a o ile go znam – nie zrobił tego, odnajdziemy
ich główną siedzibę i zetrzemy ich w pył.
Trójka zwiadowców przytaknęła ochoczo. Mimo ogólnego zmęczenia,
ich serca radował fakt, że nie wyruszyli na marne, a zdobyta przez nich wiedza
okaże się pomocna.
Sylannę ciekawiła jeszcze jedna sprawa.
-
Shan’do Keleku, jak radzicie sobie
w takim miejscu jak Felwood? - Spytała.
-
A jakie rozwiązanie ty odnalazłaś, tero’shan?
- Odpowiedział jej pytaniem.
-
Z początku myślałam, że nic nie
jestem w stanie zrobić. Nie mogłam czerpać energii z zewnątrz, prosić żywe
istoty o nią. Sięgnęłam w głąb siebie. Wyzwoliłam Gniew. Czy wy działacie w ten
sam sposób, czy znacie też inne?
Kelek tym razem w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się triumfująco.
Sylanna nie była pewna, co ma przez to rozumieć, on zaś wyglądał na niezwykle
zadowolonego. Teraz już wiedział, że wezwał odpowiednią osobę. Druid, który sam
nie doszedłby do tego, jak wyzwalać moc w Felwood, byłby słabym sojusznikiem.
Ona zdołała. Szmaragdowy Krąg potrzebował właśnie takich druidów.
Tymczasem, po bardzo
krótkim odpoczynku, pogonił wszystkich, by nadłożyli drogi. Kelek pamiętał
dobrze, w którym kierunku się udać, uznał jednak, że najlepiej będzie prowadzić
trójkę w kociej formie. I też tak ruszyli, dwie elfki, tauren i biały wilk z
Winterspring, przewodzeni przez brodatego rysia o srebrnych, elfich oczach.
* * *
Krew. Wszystko wokół
zalane było purpurową krwią. Zapach wsiąkającej w ziemię posoki zwabiał kolejne
spragnione jej istoty. Wysokie, muskularne postacie o diabolicznej posturze
zbliżały się, stukając racicami o kamienistą glebę. Ich nogi, przypominające
nogi kozłów, a także zakończone szponiastymi dłońmi ręce, pokryte były
szczeciniastym, szorstkim futrem o kolorze takim samym, jak włosy i długie,
splątane brody. Z głów wyrastały zakrzywione, pierścieniowate rogi koziorożców.
Lecz choć rogi, dolne partie ich ciał i długie, krowie ogony zakończone
chwostem, przypominały jakąś piekielną kozę, to reszta zdawała się być całkiem
znajoma. Klatki piersiowe istot były nagie, o harmonijnej rzeźbie mięśni.
Twarze natomiast... choć groteskowo wykrzywione w lubieżnym grymasie, były
prawie piękne. Zupełnie jak twarze elfich mężczyzn, i jedynie spoglądające spod
krzaczastych brwi przerażające oczy z poziomymi źrenicami psuły to wrażenie. Z
elfich cech nadmienić warto także długie, szpiczaste uszy, wystające z grzyw
brudnych, rozczochranych włosów o rozmaitych kolorach.
Tak, to były właśnie
satyry. Drwina z postaci Nocnych Elfów, karykatura mężczyzn kaldorei. Te
okrutne, sadystyczne demony schodziły teraz ze wszystkich stron, zacieśniając
krąg wokół zapędzonych w pułapkę elfów Santarosa.
Ale natrafiły na
bardzo ciężkich przeciwników.
Wartownicy bowiem
teraz dopiero mogli pokazać pełnię swoich zabójczych zdolności. Posoka, która
barwiła glebę na ciemno, należała niemal wyłącznie do pokonanych satyrów. Demony
były coraz bardziej rozwścieczone, ale i zaskoczone tak zaciekłym oporem.
Niejeden z potworów zginął tylko dlatego, że zawahał się przed rozszarpaniem
pazurami nacierającego dowódcy, przerażony żądzą mordu płonącą w jego oczach. Santarosowi
można było wiele zarzucić, ale był urodzonym wojownikiem i zdecydowanie lepiej
było mieć go po swojej stronie, niż jako wroga.
Mimo wszystko
przewaga liczebna wroga była zbyt duża, aby Wartownicy mogli długo stawiać
opór. Kolejna fontanna krwi buchnęła tym razem z Nocnego Elfa, niemal
rozerwanego na strzępy. Jego zabójcy błyskawicznie wyrwali miecze z
zaciśniętych pięści trupa, używając przeciwko elfom ich własnej zatrutej broni.
Tym razem padła
kobieta. Ta sama, która wcześniej została zraniona przez furbolgi. Okazała się
wciąż być słaba, by móc walczyć.
Kolejny atak
szponiastą łapą, rozbłysk zjadliwie zielonego światła, krzyk bólu, błaganie o
łaskę Elune, gwałtownie przerwane. Następny elf poległ, zabity przez satyra.
Wcześniej zabita została jego pantera.
Santaros nie mógł
już dłużej udawać, że jego plan się powiódł. Miał dziwne przeczucie, że
przedobrzył, i to znacząco. Przez chwilę nawet naszła go myśl, że powinien
słuchać druidów i wyruszyć wraz z nimi. Szybko jednak musiał powrócić do
działania, bowiem ziemię splamiła znów elfia krew. Następny mógł być on. Nawet,
jeśli utrzymywał się dzielnie, kładąc trupem kolejnego satyra, nawet, jeśli u
boku miał mistrza trucizn i zabójczynię miotającą śmiercionośne ostrza, niemal
niewidoczne w locie, to liczba wrogów nie malała, a rosła.
Kątem oka ujrzał
satyra wyróżniającego się na tle innych.
Nie był od nich
wyższy, choć może nieco bardziej muskularny. Ciemnoniebieskie włosy i brodę
miał znacznie czystsze i bardziej uporządkowane, a rogi prezentowały się
wyjątkowo spektakularnie. Czerwonawą skórę znaczyła siateczka blizn i runiczne
tatuaże. Santaros dostrzegł, że satyr nie walczy, a jedynie obejmuje wzrokiem
całe pole rzezi. Gdy przyjrzał się lepiej, zauważył, że oczy tego satyra
znacznie bardziej przypominają elfie niż kozie, nie miały bowiem źrenic. Także
twarz wydawała się o wiele piękniejsza, a cała postawa wyjątkowo dostojna.
Gdyby tylko taka myśl nie była absurdem, uznałby, że jest to książę satyrów,
choć jego przepaska biodrowa była zwyczajna, skórzana, nie miał też pierścieni,
naszyjników, ani żadnych ozdób na rogach.
Książę satyrów. Może to wcale nie jest taki głupi pomysł. Słyszano
przecież legendy o synach samego Xaviusa, i choć nie miał on żadnych dzieci,
gdy był jeszcze kanclerzem Azshary, a satyry prawdopodobnie nie są zdolne do
prokreacji, to przecież pod pojęciem „syna” mógł się kryć uzdolniony uczeń,
wybrany, by zostać przetransformowanym przez najwspanialszego z satyrów. Ich
króla. Jeszcze w czasach Wojny Starożytnych...
Z zadumy Santarosa
wyrwał krzyk Lathiusa. Blady elf wyróżniał się niższą tężyzną fizyczną niż
reszta Wartowników, gorzej też walczył. Jego główną funkcją było trucicielstwo
i leczenie. Spotkał go dość wątpliwy zaszczyt, gdyż śmierć zadał mu sam „książę
satyrów”. Sztylet, za pomocą którego próbował bronić się Lathius, został
praktycznie przetopiony, tak, że stał się miękki niczym masło, i poparzył dłoń
elfa do żywego mięsa. Ten nie dawał za wygraną, i rzucił satyrowi pod racice
niewielki słoiczek. Szkło rozbiło się, a przezroczysty, oleisty płyn znajdujący
się w środku zaczął błyskawicznie parować. Satyr cofnął się w porę, by nie
doznać poparzeń, opary jednak zdążyły podrażnić jego drogi oddechowe. Zakasłał,
ale nie stracił koncentracji. Rozwścieczony zaczął dusić Lathiusa samą siłą
woli, a gdy ten był już na skraju wytrzymałości, po prostu pstryknął palcami.
Blada twarz elfa
zamarła. Lathius złapał się za pierś z wyrazem niedowierzania w oczach. Trwał
tak w bezruchu przez kilka chwil, po czym runął na ziemię. Z jego ust polała
się fioletowa krew.
Książę satyrów sprawił,
że serce elfa eksplodowało. Widząc trwogę w oczach pozostałej garstki
walczących elfów, przywódca demonów uśmiechnął się z zadowoleniem, niemal
radośnie. Teraz, nie licząc koźlich części jego ciała, wyglądał niemal zupełnie
jak Nocny Elf. Wodził wzrokiem po stawiających opór Wartownikach, po czym jego
spojrzenie zatrzymało się na Eruinne. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, tym razem
odsłaniając całkowicie ostre, wampirze zęby. Ruszył w stronę elfki, zamarłej z
przerażenia.
Santaros wiedział,
że nie ma już na co czekać. Krzyknął do Eruinne pozostałych, by go osłaniali,
sam natomiast przymknął oczy dla lepszej koncentracji. Sytuacja była nagląca,
on zaś nie mógł popełnić żadnego błędu. Zagłębił się we własny, skrzywiony
umysł, potem dalej i dalej... i jeszcze.
Druidzi mają swój
Szmaragdowy Sen, ja mam Ciemną Stronę Księżyca. Miejsce, z którego wyrywał żądne zemsty duchy tych, którzy
polegli tragiczną śmiercią. Poczuł bezgłośny krzyk duszy Lathiusa, i kilku
pozostałych z jego oddziału. Skoncentrował się na tych, których dusze wysyłały
najsilniejsze wibracje. Nie miał na tyle mocy, aby przywrócić wszystkich. To,
co potem zrobił, było niemożliwe do opisania w jakimkolwiek języku. Nie wyrywał
samych dusz z krainy Cienia, wykorzystał tylko coś, co było ich lustrzanym
odbiciem – lub też cieniem właśnie. Samym wspomnieniem emocji doznanych tuż
przed śmiercią i w jej momencie. Jeszcze tylko moment, i...
Cienie
zmaterializowały się. Półprzezroczyste, czarne postacie poległych elfów utkane
z czystej ciemności. Ich oczy lśniły nienawistnie błękitno-purpurowym światłem.
Zwróciły się ku grupce satyrów przewodzonych przez ich „księcia”. Santaros
westchnął z ulgą, widząc, że ewokacja powiodła się. Czarna magia była teraz ich
jedyną szansą na to, by zyskać choćby minimalną przewagę nad satyrami.
* * *
Grupa elfów i
taurenów pędziła przed siebie. Część z nich przybrała rozmaite zwierzęce
postacie, inni zachowali własne. Co rusz natykali się na satyra skrytobójcę,
chwytali go wtedy, próbując wyciągnąć zeń informacje. Nie zdołali jednak
uzyskać nic konkretnego od żadnego z nich, nic - prócz krzyków, obelg i
przekleństw. Ponieważ wrzaski demonów mogły zostać usłyszane przez ich
pobratymców, a co za tym idzie, istniało ryzyko, że ich ściągną na miejsce,
druidzi zaprzestali prób przesłuchania. Wszystkich innych napotkanych po drodze
zabijali już bez ceregieli.
Prowadzeni byli
przez druidów, którzy wędrowali w niedźwiedziej postaci. Ci obdarzeni byli
najlepszym węchem, więc podążali wiedzeni przez własne nosy. Woń rozgrywanej bitwy
była nie do pomylenia z żadną inną, nie mieli więc żadnych wątpliwości, co do
obranej przez siebie drogi. Biegli na przełaj, nie zawracając sobie głowy
ścieżką, co było odrobinę bardziej uciążliwe dla tych z ich sojuszników, którzy
biegli w swojej naturalnej postaci. Ci co chwilę przeklinali cierniste pnącza
owijające się wokół ich łydek.
Sylanna, Vaenni i
Makato, idąc za tropem Keleka, zaskakująco szybko zrównali swój krok z druidami
wysłanymi przez Gretę ze Szmaragdowego Sanktuarium. Obyło się bez żadnych
pytań, żadnego zdziwienia. Kelek objął prowadzenie nad oddziałem, natomiast
jego zwiadowcy zajęli się pilnowaniem tyłów, przy okazji dając nieco odpocząć
nogom i oszczędzając siły przed kolejną bitwą.
Krajobraz zaczął się
powoli zmieniać. Wyszli z najgęstszego lasu, teraz biegnąc po górzystym,
skalistym terenie porośniętym iglastymi drzewami i krzewinkami. Mijali także
coraz więcej opuszczonych zabudowań, bielejących niemal trupio kolumn i łuków z
marmuru, także skruszonych rzeźb. Łowczyni kątem oka dostrzegła grymas bólu na
twarzy swojej przyjaciółki. Druidka uprzedziła jej pytanie.
-
Urodziłam się tutaj, i wychowałam.
Ruiny, które nas otaczają, były kiedyś miastem znanym jako Constellas. -
Powiedziała zduszonym głosem.
Łowczyni przytaknęła ze zrozumieniem. Sylanna chciała jeszcze
najwyraźniej coś dodać, ale rosnące poruszenie innych z ich oddziału przykuło
ich uwagę.
Jak się okazało,
byli już na miejscu. Ze wzgórza, na którym przystanęli, można było objąć
wzrokiem całe pole bitwy, która właśnie się tutaj rozgrywała. Scena, która
ukazała się ich oczom, nie rokowała dużych nadziei na zwycięstwo. Z oddziału
dwudziestu kilku Wartowników, ostała się może dziesiątka – ale pocieszenie
stanowił pewien fakt, że ilość martwych satyrów przerastała kilkukrotnie liczbę
poległych elfów.
Pierwsi uderzyli
taureni oraz ci z druidów, którzy przybrali formę niedźwiedzia. Tuż za nimi
biegli ich towarzysze w skórach dzikich kotów, wilków, a także ci, którzy nie
zmieniali się z postaci Nocnego Elfa w zwierzęcą. Na tyłach – łucznicy i
druidzi, którzy przybrali kształt kruka, orła lub jastrzębia.
-
Tor'fala no-dorah! Do boju, bracia
i siostry!
-
Śmierć satyrom! Na strzępy ich! W
imię Cenariusa!
Pierwsze strzały
zostały już wystrzelone, pierwsze z kruków i orłów już zaatakowały oczy
rogatych przeciwników. Pierwsze topory starły się z sierpami, a pierwsze glewie
zawirowały nad głowami walczących.
Pierwszy trup z
grupy Szmaragdowego Sanktuarium padł pod kopytami jednego z satyrów. Przecięty
niemal na pół kruk z cichym szelestem piór runął na leśną ściółkę, wraz z
upływającym życiem powracając do swojej prawdziwej postaci. Okazał się elfką,
próbującą oślepić satyra. Głęboka rana na jej brzuchu odsłaniała żebra i sięgała
aż po biodro. Obficie broczyła krwią, która farbowała długie, niebieskie włosy, na
brunatnofioletowo. Demon nie zwrócił nawet uwagi na to, jak po bardzo krótkiej
chwili agonii druidka wyzionęła ducha. Przeszedł tylko nad jej ciałem, z
piekielnym beczeniem rzucając się tym razem na taurena.
To mogłam być ja,
uświadomiła sobie Sylanna. Coś powstrzymało mnie przed przemianą w kruka, ten
głos w głowie... Jestem mu wdzięczna. Gdyby nie to, byłabym na miejscu tamtej
kobiety, a ten plugawiec niemal deptałby moje
ciało racicami. Nie pozwolę, by jej śmierć poszła na marne, myślała. Nie
mogę dać się zabić, tak jak ona to zrobiła.
Kątem oka dostrzegła
tego, który najwyraźniej dowodził satyrami. Zadrżała, widząc, jak walczy
zaciekle z dwójką Wartowników – uzbrojonego od stóp do głów, zamaskowanego
wojownika i ubraną na czarno tancerkę ostrzy noszącą znaki Zakonu Obserwatorek.
Otaczały ich... Sylanna miała okazję tylko raz, dwa razy w życiu oglądać Cienie
przywołane przez Wartowników, i za każdym razem budziły one w niej odrazę.
Uważała, że to wytwór czarnej magii, nieomal nekromancja. Więc to takimi
rzeczami zajmują się w Lochach, zasłaniając się prawem? Nawet niektórzy magowie
Shen'dralar, wygnańcy i odszczepieńcy, potępiali takie praktyki, czynione wszak
przez kapłanki Elune, oraz ich przybocznych, mających strzec prawa... To było
niewłaściwe, jak czuła. Ale nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać.
Skinęła na Vaenni i Makata, i doskoczyła, by pomóc Wartownikom w walce z
satyrami.
Teraz liczba elfów
oraz ich sprzymierzeńców zaczęła przewyższać oddziały wroga, w dodatku mroczne
Cienie stanowiły doskonałą ochronę przed magicznymi atakami satyrów. Choć
czarnoksięska moc była potężna, to została znacznie przyblokowana i w tej
chwili niewiele mogła zdziałać przeciwko tak zmasowanej ofensywie. To także
wpłynęło na morale satyrów i zapewniło walczącym elfom i taurenom nieznaczną
przewagę. Szala w końcu przechyliła się na korzyść Szmaragdowego Kręgu.
Mimo to ich
przywódca nie tracił zimnej krwi. Wciąż opanowany, lubieżnie uśmiechnięty,
odpierał fizyczne ataki szponami i sierpem, a samą siłą woli blokował próby
atakowania go druidzką magią, także skondensowana, mściwa nienawiść Cieni nic
mogła przeciw niemu zdziałać. Nawet łuk i bystre oczy Vaenni na niewiele się
zdały. By nie marnować cennych strzał, łowczyni zaniechała wystrzeliwania ich
do przywódcy satyrów, a zamiast tego postanowiła osłaniać pozostałą czwórkę,
celując w nieprzyjaciół toczących bitwę z druidami.
Gdy Sylanna i Makato
koncentrowali się, wspierając się wzajemnie duchową siłą i wspólnie miotali
zaklętymi pociskami w satyry, przywódca demonów prawie bez wysiłku paru ataki
miecza Santarosa i zakrzywionych sztyletów Eruinne. Demon wyczuwał, że i druidzi
coś przeciwko niemu obmyślają, ale brakowało mu czasu na to, by się nimi zająć.
Dwójka elfów wciąż próbujących go dosięgnąć swoimi ostrzami skutecznie mu w tym
przeszkadzała. Wzbudziło to jego irytację, ale nie okazywał tego po sobie.
Korzystając z faktu, że oboje Strażnicy odsunęli się od niego na chwilę, by
nabrać tchu, znów otoczył się tarczą energetyczną, po czym ogarnął wzrokiem
pole bitwy.
Większość z hordy
Jadeitowego Ognia – jego hordy – leżała w kałuży szlamu i krwi martwa lub
okaleczona. Żałosne beczenie i klątwy rzucane głównie w eredun i darnassiańsku
były zagłuszane przez krzyki wciąż żywych, walczących elfów, taurenów i
satyrów. Wódz demonów pokręcił głową, na jego twarz wypełzł grymas
niezadowolenia. Jego rozproszoną uwagę wykorzystała Strażniczka, doskakując do
niego, przebiła tarczę jakimś czarem dziwnej, nieznanej mu natury i tnąc naraz
oboma sztyletami.
Demon zdążył
odskoczyć, ale Strażniczce udało się jej go drasnąć w ramię i w pierś.
Rozwścieczony i zaskoczony za razem, ryknął z bólu, skupiając uwagę na elfce,
która go zraniła. Spróbował ją pochwycić, ale okazała się zwinniejsza od niego
i w porę odskoczyła. Lecz zamiast gładko i pewnie wylądować na ugiętych nogach,
w pozycji gotowej do następnego ataku, trafiła na rozstępujący się pod jej
nogami grunt, wynik fali uderzeniowej wysłanej przez satyra. Chwiała się przez
chwilę, balansując całym ciałem, w końcu przewróciła się na plecy, zdążywszy w
ostatniej chwili zamortyzować upadek łokciem, zaś drugą ręką zasłoniła głowę, w
której stronę leciał właśnie jeden z większych kamieni. Kątem oka zdążyła tylko
zobaczyć, że z równowagi został wytrącony także Santaros, który, padając,
zdołał odrzucić miecz, aby nie upaść na niego całym swoim ciężarem. Wszystko to
działo się w ciągu bardzo krótkiej chwili.
Przywódca satyrów
stał już nad nią. Wziął zamach, celując sierpem tak, by jednym uderzeniem
pozbawić jej głowy. Widział, jak srebrzyste oczy elfki rozszerzają się w
śmiertelnym przerażeniu. Niemal czuł, jak wszystkie mięśnie jej ciała tężeją,
słyszał podniecająco szybkie bicie jej serca. Była to dla niego chwila, w której żałował, że musi ją zabić,
że nie może się zabawić z nią dłużej, ulżyć swojej mrocznej żądzy, torturować,
a potem, być może, uczynić ją poddaną sobie nałożnicą. Sprawić, by jej męki
zaowocowały nienawiścią i pragnieniem mordu. Cóż, nie tym razem... Opuścił
sierp.
Ostrze zostało
podbite przez miecz z niewiarygodną siłą. Satyr zachwiał się, uprzednio
wysławszy w stronę napastnika zjadliwej, jadeitowej barwy płomień. Santaros
wrzasnął, czując, jak demoniczny ogień rozgrzewa jego rękawicę i parzy dłoń,
ale nie przestawał walczyć. Metal został momentalnie rozgrzany, choć błędem
byłoby powiedzieć, że do czerwoności – była to bowiem wściekła, zjadliwie
żółtawa zieleń. Santaros zaciskał zęby jak tylko mógł, ale pomiędzy rękawicą
miał tylko warstwę skóry i tkaniny, które co prawda chroniły jego ciało przed
całkowitym zwęgleniem, ale nie przed dojmującym, parzącym bólem. Zmuszony był
atakować satyra lewą ręką, co i tak wychodziło mu prawie tak dobrze, jak prawą.
Wtedy rozległ się
grzmot. A zaraz po nim diaboliczne beczenie pełne skargi, żalu i oburzenia.
Kilku druidów wsparło się nawzajem i zdołało przywołać błyskawicę na tyle
silną, by przebić bariery księcia satyrów. Trafiony piorunem, padł na ziemię,
przetoczywszy się kilka metrów z pagórka i wpadając na pień drzewa. Tę chwilę
wykorzystali i Wartownicy i druidzi, aby do niego doskoczyć.
On nie był jednak
zwyczajnym satyrem. Chwiejąc się i potykając o własne kopyta, był wciąż zdolny
do użycia prostej sztuczki, chętnie używanej przez magów bojowych czy
Obserwatorki. Było to błyśnięcie, czar teleportacyjny na bardzo małą odległość,
wystarczający jednak, by zmylić wrogów i wymknąć się im, lub też znaleźć się
nagle za ich plecami. W tym wypadku wódz satyrów wybrał pierwszą opcję,
teleportował się na kilka metrów w głąb lasu po czym po prostu znikł w
rozproszonej przez siebie nienaturalnej, żrącej mgle.
Druidzi dali rozkaz
wycofania się poza jej zasięg, reszta zajmowała się dobijaniem satyrów. Było to
trudne zadanie, tym bardziej, że znaczna część wymknęła się za swoim przywódcą
lub w zupełnie inną stronę, ostatecznie jednak ostatnie kilkanaście diabłów
puściło krew na splugawioną ziemię Felwood. Nikt jednak nie cieszył się, nie
wiwatował. Ilość zabitych własnych ludzi i świadomość tego, jak wielu wrogów
wymknęło się w gąszcz lasu skutecznie zagłuszała poczucie zwycięstwa. Została
jedynie słaba ulga.
Santaros zdjął
stygnącą rękawicę. Gdy zobaczył w jakim stanie znajduje się skóra, którą
podbity był metal, oraz niemal zupełnie spopieloną tkaninę koszuli, nawet on
zadrżał. Pełen obaw i z sykiem wydobywającym się zza zaciśniętych szczęk,
odwinął rękaw. Jego oczom ukazało się przedramię ze skórą niemal zupełnie
zniszczoną. Było pokryte sczerniałymi pęcherzami, a w niektórych miejscach
skóra została przeżarta do żywego mięsa, strasząc krwistą purpurą i odsłaniając
żyły. Kontakt poparzeń z powietrzem tylko nasilił ból, i to do tego stopnia, że
w oczach weterana wielu walk pojawiły się łzy, a wyschnięte gardło z ledwością
stłumiło wydobywający się z niego szloch. Eruinne doczołgała się do niego. Gdy
zobaczyła ranę, przeraziła się. Powiodła błagalnym wzrokiem po druidach,
zajętych opatrywaniem i uzdrawianiem własnych ran. O dziwo, tą, która skinęła
jej głową i podeszła, była taurenka, Greta Mosshoof.
- Cśś, cśś. Nic nie
mów, kapłanko. Wiem, że wasz zakon nie słynie z uzdrawiania, ale może modlitwa
ukoi jego ból.
Santaros widząc ją, chciał coś powiedzieć, ale i jego uciszyła.
- Oszczędzaj siły,
wojowniku. Tak, jak i Kelek musi, bo czeka go jeszcze walka i nie może trwonić
energii na leczenie rannych. To zadanie dla staruchy, takiej, jak ja. A teraz
śpij, bo inaczej będzie bolało.
Przesunęła ogromną,
trzypalcową dłonią nad twarzą elfa. Santaros czuł, że powinien zdjąć i maskę,
ale ciężkość, która go ogarnęła, nie pozwoliła mu w jakikolwiek sposób się
poruszyć. Z początku przeraził się, że umiera, ale potem poddał się błogiej
ospałości i zamknął powieki.
Eruinne nuciła cicho
monotonną melodię, błagania o łaskę do samej Elune. W tym czasie Greta zabrała
się za przedramię i dłoń Santarosa.
- Hmm, ze dwa
paznokcie już mu chyba nigdy nie odrosną, będzie miał też pełno blizn, ale ręka
wciąż będzie sprawna. – Mruczała sama do siebie, gdy nad jej dłonią uniósł się
delikatny, szmaragdowy blask. Nie jadowicie, nienaturalnie żółtozielony, jak
kolor żółci demonów, ale łagodny, kojący odcień zieleni kojarzący się z czystą
wodą i letnim listowiem. Gdy przesuwała dłonią nad ręką wojownika, poświata
objęła także i poparzone miejsca. Trwało to dość długo, ale w końcu bąble
zaczęły maleć a rana zarastać. Gdy Greta skończyła, ręka Santarosa była świeżo
zabliźniona, a na jej powierzchni zostały tylko błyszczące, ciemne plamy.
Eruinne skończyła
modlitwę i podniosła oczy na taurenkę.
- Jak mam ci dziękować, shan’do Mosshoof?
- Jak mam ci dziękować, shan’do Mosshoof?
- Nie jestem
shan’do, kapłanko. Jestem tylko starą taurenką i wiem co nieco o leczeniu. –
Odparła Greta ostrzej niż chciała, ale próbowała tym ukryć wzruszenie. – Jeśli
o mnie chodzi, to odrobina porządnego ziela do fajki z pewnością wyrównałaby
nasze rachunki.
Obserwatorka uśmiechnęła się blado.
- Nie masz do niego żalu o to, jak się do ciebie zwracał?
- Mam. Jest dziesiątki razy starszy ode mnie, a zachował się jak cielak. Czasem się zdarza. Ale moim zadaniem jest udzielanie pomocy rannym i tak też czynię, bez względu na moją sympatię do nich czy jej brak. A co do Bladewinga, to niech smaruje rękę maścią z ziela fell’eaq, czy też jak my to nazywamy – niedźwiedziej grzywy.
Eruinne kiwnęła głową. Chciała zapytać o coś jeszcze, ale taurenka uprzedziła ją.
- Jeśli chodzi o to, kiedy się obudzi, to daj mu jeszcze godzinę, dwie. Sama także wypocznij trochę, lepiej ci się zrobi. Ja natomiast wrócę do reszty, mam też innych pacjentów.
Mówiąc to wstała, strzykając stawami, prychnęła cicho i poszła dość żwawo, choć wyraźnie się już garbiła. Eruinne powiodła za nią oczami, pełna wdzięczności, której nie potrafiła nawet dobrze wyrazić. Potem wzięła sobie do serca słowa taurenki i także ułożyła się do snu, tuż obok Santarosa.
Obserwatorka uśmiechnęła się blado.
- Nie masz do niego żalu o to, jak się do ciebie zwracał?
- Mam. Jest dziesiątki razy starszy ode mnie, a zachował się jak cielak. Czasem się zdarza. Ale moim zadaniem jest udzielanie pomocy rannym i tak też czynię, bez względu na moją sympatię do nich czy jej brak. A co do Bladewinga, to niech smaruje rękę maścią z ziela fell’eaq, czy też jak my to nazywamy – niedźwiedziej grzywy.
Eruinne kiwnęła głową. Chciała zapytać o coś jeszcze, ale taurenka uprzedziła ją.
- Jeśli chodzi o to, kiedy się obudzi, to daj mu jeszcze godzinę, dwie. Sama także wypocznij trochę, lepiej ci się zrobi. Ja natomiast wrócę do reszty, mam też innych pacjentów.
Mówiąc to wstała, strzykając stawami, prychnęła cicho i poszła dość żwawo, choć wyraźnie się już garbiła. Eruinne powiodła za nią oczami, pełna wdzięczności, której nie potrafiła nawet dobrze wyrazić. Potem wzięła sobie do serca słowa taurenki i także ułożyła się do snu, tuż obok Santarosa.
* * *
W tym czasie Sylanna
rozmawiała z Makatem, Kelekiem i grupką innych druidów. Sprzątnęli już część
trupów układając je na trzy oddzielne stosy – jeden, większy, stanowiły elfy,
drugi - taurenów, trzeci, niestety nieduży, satyry. Taureni mieli zostać
przysypani ziemią, tak bowiem w zwyczaju mieli chować swych zmarłych. Elfów
zamierzano spalić wedle tradycji, to samo miało czekać truchła satyrów, ale
tylko po to, aby pozbyć się ich widoku i zapachu raz na zawsze.
Sylanna pomagała w
układaniu zwłok jak i zajmowała się rannymi podobnie jak wielu innych druidów.
Sama nie odniosła poważniejszych ran, najbardziej chyba dostało się Vaenni –
ta na szczęście była w dobrych rękach i wypoczywała oparta o pień drzewa. Druidka
zaś spekulowała żywo na temat tego, co stało się z księciem satyrów.
- Jesteśmy niemal
pewni, że jest to Xavathras, znany w tych okolicach przywódca satyrów – mówiła
Eridan Bluewind, cicha i małomówna druidka. Dalej skinęła Kelekowi, bo
niezręcznie się czuła, przemawiając. Kelek kontynuował więc opowieść.
-W Felwood aż roi
się od rozmaitych klanów satyrów, w dodatku wcale nie wszystkie nawzajem się
kochają. Ci, z którymi walczyliśmy, należeli do Jadeitowego Ognia. Siedzibę
mają na północy, w Jaede’naarze, miejscu, które dawniej było kurhanem wielu
śpiących druidów. Wśród nich mają podobno co najmniej dwóch przywódców: jednym
jest Xavathras, ten, który się nam wymknął. Ale jest on niczym w porównaniu z
księciem Xavalisem rezydującym w kurhanie.
- Więc „nasz” satyr
nie był tym słynnym księciem, który to podobno włada satyrami w Felwood?
- Nie. Gdybyśmy
stanęli w walce przeciwko tamtemu, prawdopodobnie odnieślibyśmy jeszcze większe
straty. Xavathras nie jest jednak słaby. O ile Xavalis pełni funkcję księcia i
naczelnika, jeśli można tak to nazwać w tych chaotycznych satyrzych
społecznościach, to Xavathras jest kimś w rodzaju wodza militarnego. Nazwijmy
go „generałem”.
- Generał Xavathras
z Jadeitowego Ognia. Brzmi dumnie. – Prychnął pogardliwie elf stojący za
Sylanną. Wzruszyła ramionami, chociaż w duchu przyznała mu słuszność.
- Ale gdzie on teraz
może być?
- Najprawdopodobniej
wrócił do swojej kryjówki. Obozu, w którym może mieć skażoną Księżycową
Studnię.
- To znaczy? Gdzie
to może być? – Dopytywał się taureński druid .
- Eridan doniosła
mi, że w ruinach naszego dawnego miasta, znanego kiedyś jako Constellas…
Sylanna zadrżała z
odrazy. W środku zawrzało w niej, gdy przywołała wspomnienia z dzieciństwa i
młodości, swoją rodzinę, sąsiadów. Pragnienie zniszczenia Xavathrasa wzmogło
się w niej ze zdwojoną siłą.
Postanowiła dobrze
wypocząć. Wiedziała, że Gniew będzie równie mocny, ale lepiej jej posłuży, gdy
ciało odzyska siłę i sprawność.
* * *
Constellas. Smukłe,
marmurowe kolumny porośnięte kolczastym bluszczem wciąż jaśniały bielą wśród
zgniłej zieleni lasu. Nie pozostał już żaden ślad po elfich domostwach
wznoszonych z żywych drzew, ale część muru, wieża i kapliczka zachowały się
całkiem dobrze. Zwłaszcza ostatnia, choć ta zmieniła barwę z białej na brunatno
czerwony od krwi składanych na niej ofiar. Wśród starożytnych zabudowań
rozstawione były też szpiczaste skórzane namioty i drewniane szałasy. Gdzie nie
gdzie wciąż widniał ślad po zagaszonym ognisku, i wieszaki na tusze upolowanej
zwierzyny. Często humanoidalnej w kształcie, jeśli się przyjrzeć. Większość z
trupów należała prawdopodobnie do furbolgów. To wszystko sprawiało, że zaduch
samego lasu był w tym miejscu jeszcze bardziej nieznośny, przesączony odorem
starej krwi, stęchlizny, gnijącego mięsa i roślin. Ale prawdziwe źródło smrodu
było gdzie indziej.
Na północy obozu, na
niedużym wzniesieniu, z którego było widać klify nad lesistym wybrzeżem
Darkshore, a gdyby ktoś wytężył wzrok – także szare, mgliste Zasnute Morze -
umiejscowione było spaczone źródło. Dawniej musiała być to księżycowa studnia,
której lśniące wody tryskały ze skał i przynosiły ukojenie mieszkańcom wioski i
strudzonym wędrowcom. Dziś było to jedno ze źródeł spaczenia tego lasu, a siły
przywracało chyba jedynie satyrom.
Xavathras obmywał
właśnie rany w szlamowatym, lepkim płynie, wcześniej upiwszy zeń kilka łyków.
Otrząsnął się z bólu, bo nawet dla satyrów wody z fontanny były nieco żrące,
ale potem poczuł się o wiele lepiej. Rozmyślał nad swoją dzisiejszą klęską.
Pokonali go druidzi, czego wcale się nie spodziewał. Fakt, że uciekł, wcale nie
napawał go wstydem, bo satyry nie miewają żadnego poczucia honoru a wszelkie
brudne sztuczki przychodzą im z łatwością. Teraz Xavathras będzie musiał
obmyślić jakąś, i to naprawdę perfidną, żeby pokonać ścigający go oddział.
Rozważania przerwała
dwójka satyrów, kłaniających mu się w pas i rzucających pochlebstwami na prawo
i lewo. ‘Nędznicy’, pomyślał. ‘Nie można wierzyć w żadne ich słowo, choć racja,
z tym, że jestem piękny i silny jak wezyr demonów, się nie pomylili. Zresztą,
nie można tego powiedzieć o nich. Wystarczy popatrzeć, ten gówniarz jest
skarlały, ma powykręcany kręgosłup i członki, małe rogi, przebrzydłą twarz…
Chyba to wina tego, że transformowaliśmy bachora. Zwodziciel jeden wie, kiedy
on dorośnie. Drugi nie jest wiele lepszy, może daje radę ze sztuczkami, ale
oszuka co najwyżej półzdechłego furbolga. Czasem mam wrażenie, że armia impów
przydałaby mi się bardziej, niż te niedorobione ochłapy po księciu Xavalisie.
Najlepszych, oczywiście, zostawił sobie…’
- Dość już. Mówcie,
z czym naprawdę do mnie przyszliście, albo zaliczycie kąpiel w studni.
Mniejszy satyr
zadrżał. Wciąż miał jak żywo w pamięci moment transformacji, bardziej bolesny
niż cokolwiek innego, co mógłby sobie wyobrazić. A życie satyra i tak nie
należało do łatwych i przyjemnych.
- Lordzie
Xavathrasie, przybył do ciebie gość aż z Darkshore. Mówi, że pragnie nawiązać
sojusz i pertraktować odnośnie ataku na – Tu satyr skrzywił się. – Szmaragdowe
Sanktuarium.
Xavathras prychnął.
- Gdzie go
zostawiliście, szumowiny? Pewnie nie objęliście go strażą na wypadek, gdyby był
szpiegiem?
- Ragh i Korzzius
czekają przy nim, mój panie. Czy zechcesz go widzieć, czy też go przepędzić? A
może… zabić? – Spytał z nadzieją drugi satyr.
- Nie będziemy
zabijać swoich bez powodu. Przyprowadźcie go do mnie. Powiedzcie mi jeszcze
tylko, jakie jest jego imię?
- Rax’xavvar.
* * *
Rzeczywiście,
wspomniany satyr czekał pod umowną ‘bramą’ obozu – o ile bramą można nazwać
drewniany łuk, dawniej budowany przez kaldorei, będący przejściem do obozowiska
Jadeitowego Ognia. Po obu stronach łuku spleciono kolczasty płot, wysoki na dwa
metry. Same ciernie nie wyrządziłyby wielkich szkód ewentualnemu włamywaczowi,
gdyby nie fakt, że niektóre z nich były małe i haczykowate, łatwo wbijały się w
skórę a bardzo trudno było je z niej wyciągnąć bez robienia większej rany, inne
zaś kolce należały do tych długich i prostych, za to pokrytych lekko
paraliżującą trucizną, spowalniającą ruchy i powodującą zaburzenia równowagi.
Podobny rodzaj płotu dość często spotykano w elfich obozach.
Przy bramie stało
dwóch strażników, były to satyry większe i lepiej zbudowane od dwójki, która
posłała po Xavathrasa. Jednak ten, którego oni pilnowali, wzbudził respekt
nawet u przywódcy.
Xavathras niemal z
zachwytem wpatrywał się w tego ogromnego, białego satyra, przewyższającego
większość z jego poddanych, w dodatku niesamowicie szerokiego w barach. Jego
muskulatura wzbudziłaby zazdrość u samego księcia Xavalisa i jego osobistych
ochroniarzy. Umięśniony satyr ukłonił się nisko, z szacunkiem, ale i godnie.
Bez drżenia, łaszenia się, kładzenia uszu po sobie. Był to satyr z manierami.
- Th’rankh va ghirr,
hye Rax’xavvar xez. – Pozdrowił Xavathrasa. Ten odpowiedział mu również,
kłaniając się znacznie delikatniej.
- Z jakiego klanu
jesteś? Komu służysz? – Spytał Rax’xavvara.
- Sam sobie. Nie mam
klanu, ale współpracuję z tymi, których uznam za godnych zaufania.
Xavathras omal się nie roześmiał. Sam, będąc satyrem, wiedział, że
nie istnieje coś takiego jak ‘godny zaufania’, a każdy, który tak twierdzi,
kłamie. Ale zachował kamienną twarz.
- A czy tobie można
ufać?
Tym razem to Rax’xavvar rzucił drwiący uśmieszek.
- Myślę, że to złe
pytanie, wodzu Jadeitowego Ognia.
Xavathras prychnął, ale spodobała mu się ta odpowiedź. Nie
ukrywała nieszczerości, więc była w jakiś sposób szczera. To rzadkie u satyrów,
zwykle gorąco zapewniających o swej lojalności i prawdomówności. Zaciekawił go
ten ogromny satyr, o bladej skórze, białej grzywie i gorejących oczach.
Szczególnie w tych okolicznościach…
- Dlaczego przychodzisz do mnie akurat teraz? Co cię tu
sprowadza? – Spytał go jednak.
- Nie ufasz mi,
lordzie Xavathrasie. To dowodzi twojej mądrości.
- Daruj mi słodkie
słówka, już się nasłuchałem ich od tych nieudaczników. Czy ktoś ci dał znak, że
akurat mieliśmy parę potyczek z druidami i powiodło się nam słabiej, niż
zazwyczaj?
- Powiedzmy, że
akurat… przechodziłem obok. – Wyszczerzył zęby Rax’xavvar. Tym razem Xavathras
miał ochotę rozorać mu ten uśmiech szponami. – Druidzi i Wartownicy również są
dla mnie pewną przeszkodą, tak więc mamy wspólnego wroga. Słyszałem także o
Łowcy Demonów, który poluje na naszych w lasach…
Xavathras przytaknął.
- Tak. Sindweller.
Mów dalej.
- W zamian za pomoc
chciałbym niewiele. Prosiłbym tylko o małą przysługę, o pozwolenie napełnienia
kilku fiolek z twojej Piekielnej Studni. Zaprowadź mnie tam, lordzie, a
będziesz mógł liczyć na moją pomoc w walce.
Xavathras wzruszył ramionami. To wydawało się dość logiczne,
splugawiona Fontanna Księżyca w tych okolicach uchodziła za jedną ze starszych
i lepszych. Kilka fiolek ofiarowanych włóczędze bez klanu nie powinno sprawić
różnicy. Skinął na białogrzywego satyra i
zaprowadził go za sobą. Pozostałych satyrów odwołał, pragnął porozmawiać z
Rax’xavvarem sam na sam i zaproponować mu przyłączenie się do sekty.
* * *
Biały satyr okazał się
ciekawym rozmówcą. Miał sporą wiedzę na temat tego, co aktualnie dzieje się w
świecie, i co knują Nocne Elfy. Opowiadał o plotkach znad wybrzeża, miał nawet
dostęp do informacji opartych na przeszpiegach Zenna Foulhoofa w Teldrassilu.
Mówił też o poruszeniu, które nastało na zachód od Darkshore, na wyspach
Azuremyst. Podobno miał tam miejsce jakiś kataklizm.
- ...dowiedziałem się tego od nag. Wiem, mistrzu, co pomyślisz, ale niektóre z nich wcale nie zapomniały, że byliśmy Wysoko Urodzonymi tak samo, jak i one. Bywam od czasu do czasu w ruinach Zoram, więc słyszę to i owo, a nagi mają czasem naprawdę dużo do opowiedzenia. Choć, oczywiście, najwięcej mają zwykle te, które wcale mówić nie chcą, ale mam swoje sposoby i na to... - Uśmiechnął się złośliwie. - Na Azuremyst pojawili się podobno eredarowie.
- Plotki, mój drogi Rax'xavvarze, to na pewno plotki. - Odparł Xavathras, mocno zdziwiony. - Od czasów ostatniej Inwazji wszyscy eredarowie powrócili chwilowo do bezpieczniejszych światów, zostawiając nam zaszczyt ukończenia dzieła i przygotowania się na ostateczny triumf Legionu.
- Bez urazy, Xavathrasie, ale niekoniecznie. Opis był jednoznaczny. Wiele nag, zwłaszcza młodych, nigdy nie widziało przedstawiciela tej szlachetnej rasy na oczy, ale słyszeli o nich wiele razy. Jak z pewnością wiesz, mistrzu, są podobni do nas, tylko bezwłosi, nie mają też tak pięknych rogów jak my, ale fizyczne podobieństwo nie mogło ujść niczyjej uwadze.
- Dobrze, niech ci będzie. Z czasem się okaże, czy to rzeczywiście prawda. A co dzieje się w Darkshore? Mam nadzieję, że moje starania o to, aby przygotować tamtejszy teren są owocne.
- Jak najbardziej, mistrzu! Tamtejsze plemiona bestii, takich, jak furbolgi czy bobołaki, są już całkowicie wypaczone. Wszystko idzie zgodnie z planem Legionu. Tym bardziej, że znienawidzone przez ciebie nagi wykonują za nas wiele pożytecznej roboty i uprzykrzają życie Nocnym Elfom, jak tylko zdołają.
- Ich szczęście. Jeżeli rzeczywiście w Zoram są kasty, z którymi można dojść do porozumienia, to nie mam nic przeciwko takiemu sojuszowi. Problem, drogi Rax'xavvarze, leży w nich, nie w nas. My jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje, to nagi, ślepo zapatrzone w Cesarzową Azsharę, uważają nas za coś w rodzaju zdrajców. Dziwne.
Minęli północną granicę obozu Jadeitowego Ognia. Przed nimi były już tylko szczyty klifów, jak i niewielki płaskowyż wśród gór. Tam właśnie się kierowali. Xavathras odprawił przybocznych strażników, uznał, że nie będą mu potrzebni. Wskazał swojemu towarzyszowi docelowe miejsce.
- Słyszałem także, panie, że masz wielkie ambicje. - Mówił białogrzywy satyr. - I wierzę, że z pomocą nag z Zoram i eredarów z Azuremyst uda ci się nawet przeprowadzić atak na Teldrassil!
- No, no, nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. Na razie chcę zdobyć Darkshore i pozbyć Nocne Elfy miasta portowego. Potem zabiorę się za Mroczne Trolle, podobno wciąż się ostały ich niedobitki.
- Również o tym słyszałem. Mam jednak ciekawsze wieści, mianowicie jakiś dziwny kult zaczyna odprawiać rytuały nad odkopanym przez siebie szkieletem prastarej istoty. Wierzę, że może chodzić o jednego z Beztwarzowych, ale nie mam żadnego dowodu na poparcie tej tezy. Ale gdyby tak wykorzystać kultystów, a może nawet chwilowo napuścić te trolle na Nocne Elfy...
Rax'xavvar opowiadał dalej. Xavathras słuchał tego zafascynowany, od ostatniej inwazji Legionu w ogóle nie ruszał się poza granice Felwood, a i na północ spaczonego lasu za bardzo się nie zapuszczał. A nie działo się tutaj praktycznie nic godnego uwagi. I, choć Darkshore leżało niemalże tuż pod jego stopami, a on brał czynny udział w tym, by plugawić demonicznymi mocami rzeki spływające wodospadem wprost w dół po skałach, to nie miał większego pojęcia na temat tego, co dzieje się na wybrzeżu. Sam przed sobą musiał przyznać, że zawstydza go jego własna niewiedza w porównaniu do rozległej siatki informacyjnej wypracowanej przez Rax'xavvara. A skoro czuł wstyd, to i gniew. Był pewien, że jeśli przyjmie białego satyra do Jadeitowego Ognia, to będzie musiał zrobić to w taki sposób, by wyciągać z niego jak najwięcej informacji jednocześnie zapewniając mu możliwie małą władzę w sekcie. Oczywiście, będzie na wyższej pozycji niż zwykły łotr czy sztuczkarz, ale zbyt wysoka z kolei stanowiłaby ryzyko dla samego Xavathrasa. I pod żadnym pozorem nie może się o nim dowiedzieć Xavalis. Rax'xavvar będzie służył MNIE, myślał Xavathras. Nie księciu z Jaede'naaru.
Dotarli do Piekielnej Studni. Przyroda tutaj osiągnęła chyba szczyt swojego spaczenia, przegniłe części roślin, liście, łodygi i pnie były zdeformowane, a ich kolor przybrał chorobliwy, czarnozielony odcień. Nawet gleba zdała się być przesiąknięta demoniczną żółcią na wiele metrów w głąb. Oczywiście dla satyrów taki stan rzeczy był wręcz idealny, bo co osłabiało ich największych wrogów – Nocne Elfy – to wzmacniało ich samych.
Rax'xavvar uklęknął nad Piekielnym Źródłem. Wyjął zza pasa kilka kryształowych fiolek, po czym z namaszczeniem zaczął napełniać je żółtozieloną, gęstą cieczą. Jej krople leniwie obmywały jego palce, co musiało sprawiać mu ból, ale nie dawał tego po sobie poznać. Szeptał jedynie zaklęcia. Xavathras, przyglądający się tej scenie z boku, znał większość z nich, ale kilka ereduńskich formułek było dla niego nieznanych, co zaciekawiło go jeszcze bardziej. Przybrał jednak tylko arogancką, szyderczą pozę, dając do zrozumienia przybyszowi, że to on jest tutaj przywódcą i tylko jego kaprys sprawia, że pozwolił Rax'xavvarowi napełnić swoje fiolki. W rzeczywistości nabrał obaw, zastanawiając się, czy słusznie postąpił, zezwalając na spełnienie prośby muskularnego pobratymca w zamian za pomoc w walce z druidami. Bynajmniej nie był głupcem, wiedział, że taka ilość spaczonej wody może być wystarczająca do odprawienia co najmniej kilku rytuałów lub do zaczerpnięcia pokaźnej mocy. Był przygotowany na wszystko.
Gdy Rax'xavvar napełnił wszystkie fiolki, wypowiedział ostatnie zaklęcie. Te słowa Xavathras znał doskonale, jak zresztą każdy szanujący się czarnoksiężnik, a każdego, kto miał trochę oleju w głowie, przeszyłyby one dreszczem. Zaklęcie nie należało do bezpiecznych zwłaszcza dla tego, z kogo ust wychodziło, ale Rax'xavvarowi przeszło przez usta tak gładko, jakby wymawiał zwykłe pozdrowienie. Ten fakt nie uciekł uwadze Xavathrasa, nabrał on tym większego respektu wobec jasnego satyra, jak i utwierdziło to jego podejrzenia wobec niego.
Rax'xavvar wstał z klęczek i odwrócił się. Xavathras spodziewał się wszystkiego, nawet ataku, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego usłyszał długie i wręcz przesadnie grzeczne podziękowanie. Odpowiedział podobnym wymuszonym zwrotem, po czym wrócili do planów ataku na Szmaragdowe Sanktuarium i obmyślania inwazji na Darkshore, a dalej - na sam Teldrassil.
Nagle oboje usłyszeli ostrzegawczy krzyk strażnika przy płocie.
Wtedy właśnie zaatakował Rax'xavvar. Ale Xavathras był na to przygotowany.
* * *
Druidzi i Wartownicy dotarli na miejsce. Minęło kilka dni od czasów ostatniej walki, zdążyli wypocząć, nabrać sił i opracować strategię. Część z pierwotnego oddziału została odesłana z powrotem do Szmaragdowego Sanktuarium, co najmniej kilkunastu także padło w ostatniej bitwie. Ale wciąż ostała się ponad czterdziestka tych, którzy mogli walczyć. Pod dowództwem Keleka i Santarosa, parli naprzód, wiedzeni gniewem i pewnością zwycięstwa. Gdy ich oczom ukazały się zapuszczone ruiny otoczone wysokim, ciernistym murem, wielu doznało ukłucia żalu, znali bowiem Constellas, a część z nich wychowywała się w tych okolicach.
Sylanna także tu się urodziła, ale zdawała się być obojętna. Gdy dowódcy planowali, gdzie najlepiej uderzyć, ona zajęła się krótką medytacją. Zwodniczy Szmaragdowy Sen uparcie kierował ją w tą część umysłu, w której ukryła wspomnienia ze swojego dzieciństwa i młodości, ale i te późniejsze. Nigdy nie była świadkiem tego, jak satyry torturowały i zabiły jej matkę, a ojca doprowadziły prawie do utraty zmysłów, ale od kilku tysięcy lat wizje tych scen prześladowały ją w najgorszych koszmarach. Teraz musiała okiełznać własne słabości i na tyle, na ile mogła, ignorowała te przebłyski, skupiając się na teraźniejszości.
Po zaczerpnięciu sił, zabrała się za wzmacnianie swoich towarzyszy. Udzielając im błogosławieństwa, przekazywała im część zdobytej przez siebie mocy fizycznej jak i psychicznej, mającej dać im siłę do walki i ochronę przed zgubnym wpływem wrogów. Makato uczynił podobnie, zaś Vaenni poświęciła się całkowicie oliwieniu łuku i ostrzeniu swojej broni. Wilczyca Lasora, wyleczona ze wszystkich ran, zarówno tych od broni czy szponów, jak i od spaczonej magii, złożyła podłużny, biały pysk na udzie swojej pani, korzystając z być może ostatnich chwil odpoczynku.
Wtedy to usłyszeli rozkaz do wymarszu. Wojownicy, łowcy i druidzi powstali kolejno, gotowi na wszystko, nawet na śmierć. Ruszyli naprzód. Kolczasty mur był chroniony czymś w rodzaju Zasłony Cienia, ale tym razem czar wydawał się być prawie wyczerpany, bo bez trudu wykryli dokładną lokalizację obozu. Zdziwiło ich, że przy „bramie”, którą tworzył drewniany łuk, nie stoją żadni strażnicy, ale podejrzliwy jak zawsze Santaros uznał to za pułapkę. Rozkazał przeczekać godzinę, zanim wkroczyli do samego obozowiska, gdy jednak nie wydarzyło się nic, co mogłoby zwiastować atak z ukrycia, nieco zdziwiony uznał, że można wkroczyć za mur.
To, co ukazało się oczom elfów i taurenów, było dla nich zaskoczeniem tak dużym, że niemal okazało się rozczarowaniem.
Namioty były poprzewracane, szałasy nadpalone, a ziemia usłana trupami rozerwanych na strzępy i po części zwęglonych ciał satyrów. Nie było ich wielu, większość – czyli ci, którzy przeżyli – pewnie dawno uciekła, ale nie zmieniało to faktu, że w całym obozie nie było żywego ducha. Żadnego satyra, który by się ostał.
Wtedy to Vaenni dostrzegła ruch pomiędzy dwoma namiotami. Grotem wycelowanej strzały wskazała miejsce, zastygając w oczekiwaniu. Ona i pozostali strzelcy byli już przygotowani do ataku, czekali tylko na rozkaz, ale nie wypuszczali strzał. Bo postać, którą widzieli, nie była satyrem. Zdecydowanie był to elf. Odwrócony do nich tyłem, klęczący na przesiągniętej posoką ziemi, zajęty był piłowaniem ciała leżącego przed nim satyra.
Ktoś krzyknął zdumiony. Wtedy Vaenni zdała sobie sprawę z tego, do kogo mierzy. Opuściła łuk, zawołała do pozostałych, by nie strzelali. I wtedy elf powoli wstał z klęczek. Spokojnie i bez pośpiechu odwrócił się.
Feronas Sindweller trzymał w ręce odpiłowaną głowę satyra. Drugą dłonią dał znak, że nie jest uzbrojony. I rzeczywiście, jego ostrza leżały na ziemi. To nie powstrzymało Santarosa przed wystąpieniem naprzód, krzyknął coś do swoich Wartowników, chcąc pojmać Łowcę Demonów. Ale Kelek zdążył już przygotować druidów, by w razie czego pomogli ochłodzić zapał wojownika.
- Czy wyście poszaleli? - Odwarknął Bladewing. - To Sindweller! Jeden z Łowców Demonów, którzy przyłączyli się do Illidana Zdrajcy! Już od dłuższego czasu na niego polujemy! Nie możecie mi zabronić go pojmać!
- Dobrze wiesz, że możemy. - Odparł cicho Kelek, zmuszając wypaczone korzenie drzewa, aby przytrzymały Santarosa przed szarżą. Nie uszło to uwagi Sylanny, która nie potrafiła wcześniej uczynić czegoś podobnego w Felwood. Wtedy zdała sobie sprawę, że Kelek nie prosił roślin o pomoc. On je naginał do swojej woli, zmuszając, by robiły dokładnie to, co im rozkaże. Przeklęła sama siebie za to, że wcześniej zbyt dokładnie stosowała się do wszystkich druidycznych nauk, zamiast użyć swojej władzy nad naturą, postanowiła też wypróbować to przy najbliższej nadarzającej się okazji.
- ...dowiedziałem się tego od nag. Wiem, mistrzu, co pomyślisz, ale niektóre z nich wcale nie zapomniały, że byliśmy Wysoko Urodzonymi tak samo, jak i one. Bywam od czasu do czasu w ruinach Zoram, więc słyszę to i owo, a nagi mają czasem naprawdę dużo do opowiedzenia. Choć, oczywiście, najwięcej mają zwykle te, które wcale mówić nie chcą, ale mam swoje sposoby i na to... - Uśmiechnął się złośliwie. - Na Azuremyst pojawili się podobno eredarowie.
- Plotki, mój drogi Rax'xavvarze, to na pewno plotki. - Odparł Xavathras, mocno zdziwiony. - Od czasów ostatniej Inwazji wszyscy eredarowie powrócili chwilowo do bezpieczniejszych światów, zostawiając nam zaszczyt ukończenia dzieła i przygotowania się na ostateczny triumf Legionu.
- Bez urazy, Xavathrasie, ale niekoniecznie. Opis był jednoznaczny. Wiele nag, zwłaszcza młodych, nigdy nie widziało przedstawiciela tej szlachetnej rasy na oczy, ale słyszeli o nich wiele razy. Jak z pewnością wiesz, mistrzu, są podobni do nas, tylko bezwłosi, nie mają też tak pięknych rogów jak my, ale fizyczne podobieństwo nie mogło ujść niczyjej uwadze.
- Dobrze, niech ci będzie. Z czasem się okaże, czy to rzeczywiście prawda. A co dzieje się w Darkshore? Mam nadzieję, że moje starania o to, aby przygotować tamtejszy teren są owocne.
- Jak najbardziej, mistrzu! Tamtejsze plemiona bestii, takich, jak furbolgi czy bobołaki, są już całkowicie wypaczone. Wszystko idzie zgodnie z planem Legionu. Tym bardziej, że znienawidzone przez ciebie nagi wykonują za nas wiele pożytecznej roboty i uprzykrzają życie Nocnym Elfom, jak tylko zdołają.
- Ich szczęście. Jeżeli rzeczywiście w Zoram są kasty, z którymi można dojść do porozumienia, to nie mam nic przeciwko takiemu sojuszowi. Problem, drogi Rax'xavvarze, leży w nich, nie w nas. My jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje, to nagi, ślepo zapatrzone w Cesarzową Azsharę, uważają nas za coś w rodzaju zdrajców. Dziwne.
Minęli północną granicę obozu Jadeitowego Ognia. Przed nimi były już tylko szczyty klifów, jak i niewielki płaskowyż wśród gór. Tam właśnie się kierowali. Xavathras odprawił przybocznych strażników, uznał, że nie będą mu potrzebni. Wskazał swojemu towarzyszowi docelowe miejsce.
- Słyszałem także, panie, że masz wielkie ambicje. - Mówił białogrzywy satyr. - I wierzę, że z pomocą nag z Zoram i eredarów z Azuremyst uda ci się nawet przeprowadzić atak na Teldrassil!
- No, no, nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. Na razie chcę zdobyć Darkshore i pozbyć Nocne Elfy miasta portowego. Potem zabiorę się za Mroczne Trolle, podobno wciąż się ostały ich niedobitki.
- Również o tym słyszałem. Mam jednak ciekawsze wieści, mianowicie jakiś dziwny kult zaczyna odprawiać rytuały nad odkopanym przez siebie szkieletem prastarej istoty. Wierzę, że może chodzić o jednego z Beztwarzowych, ale nie mam żadnego dowodu na poparcie tej tezy. Ale gdyby tak wykorzystać kultystów, a może nawet chwilowo napuścić te trolle na Nocne Elfy...
Rax'xavvar opowiadał dalej. Xavathras słuchał tego zafascynowany, od ostatniej inwazji Legionu w ogóle nie ruszał się poza granice Felwood, a i na północ spaczonego lasu za bardzo się nie zapuszczał. A nie działo się tutaj praktycznie nic godnego uwagi. I, choć Darkshore leżało niemalże tuż pod jego stopami, a on brał czynny udział w tym, by plugawić demonicznymi mocami rzeki spływające wodospadem wprost w dół po skałach, to nie miał większego pojęcia na temat tego, co dzieje się na wybrzeżu. Sam przed sobą musiał przyznać, że zawstydza go jego własna niewiedza w porównaniu do rozległej siatki informacyjnej wypracowanej przez Rax'xavvara. A skoro czuł wstyd, to i gniew. Był pewien, że jeśli przyjmie białego satyra do Jadeitowego Ognia, to będzie musiał zrobić to w taki sposób, by wyciągać z niego jak najwięcej informacji jednocześnie zapewniając mu możliwie małą władzę w sekcie. Oczywiście, będzie na wyższej pozycji niż zwykły łotr czy sztuczkarz, ale zbyt wysoka z kolei stanowiłaby ryzyko dla samego Xavathrasa. I pod żadnym pozorem nie może się o nim dowiedzieć Xavalis. Rax'xavvar będzie służył MNIE, myślał Xavathras. Nie księciu z Jaede'naaru.
Dotarli do Piekielnej Studni. Przyroda tutaj osiągnęła chyba szczyt swojego spaczenia, przegniłe części roślin, liście, łodygi i pnie były zdeformowane, a ich kolor przybrał chorobliwy, czarnozielony odcień. Nawet gleba zdała się być przesiąknięta demoniczną żółcią na wiele metrów w głąb. Oczywiście dla satyrów taki stan rzeczy był wręcz idealny, bo co osłabiało ich największych wrogów – Nocne Elfy – to wzmacniało ich samych.
Rax'xavvar uklęknął nad Piekielnym Źródłem. Wyjął zza pasa kilka kryształowych fiolek, po czym z namaszczeniem zaczął napełniać je żółtozieloną, gęstą cieczą. Jej krople leniwie obmywały jego palce, co musiało sprawiać mu ból, ale nie dawał tego po sobie poznać. Szeptał jedynie zaklęcia. Xavathras, przyglądający się tej scenie z boku, znał większość z nich, ale kilka ereduńskich formułek było dla niego nieznanych, co zaciekawiło go jeszcze bardziej. Przybrał jednak tylko arogancką, szyderczą pozę, dając do zrozumienia przybyszowi, że to on jest tutaj przywódcą i tylko jego kaprys sprawia, że pozwolił Rax'xavvarowi napełnić swoje fiolki. W rzeczywistości nabrał obaw, zastanawiając się, czy słusznie postąpił, zezwalając na spełnienie prośby muskularnego pobratymca w zamian za pomoc w walce z druidami. Bynajmniej nie był głupcem, wiedział, że taka ilość spaczonej wody może być wystarczająca do odprawienia co najmniej kilku rytuałów lub do zaczerpnięcia pokaźnej mocy. Był przygotowany na wszystko.
Gdy Rax'xavvar napełnił wszystkie fiolki, wypowiedział ostatnie zaklęcie. Te słowa Xavathras znał doskonale, jak zresztą każdy szanujący się czarnoksiężnik, a każdego, kto miał trochę oleju w głowie, przeszyłyby one dreszczem. Zaklęcie nie należało do bezpiecznych zwłaszcza dla tego, z kogo ust wychodziło, ale Rax'xavvarowi przeszło przez usta tak gładko, jakby wymawiał zwykłe pozdrowienie. Ten fakt nie uciekł uwadze Xavathrasa, nabrał on tym większego respektu wobec jasnego satyra, jak i utwierdziło to jego podejrzenia wobec niego.
Rax'xavvar wstał z klęczek i odwrócił się. Xavathras spodziewał się wszystkiego, nawet ataku, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego usłyszał długie i wręcz przesadnie grzeczne podziękowanie. Odpowiedział podobnym wymuszonym zwrotem, po czym wrócili do planów ataku na Szmaragdowe Sanktuarium i obmyślania inwazji na Darkshore, a dalej - na sam Teldrassil.
Nagle oboje usłyszeli ostrzegawczy krzyk strażnika przy płocie.
Wtedy właśnie zaatakował Rax'xavvar. Ale Xavathras był na to przygotowany.
* * *
Druidzi i Wartownicy dotarli na miejsce. Minęło kilka dni od czasów ostatniej walki, zdążyli wypocząć, nabrać sił i opracować strategię. Część z pierwotnego oddziału została odesłana z powrotem do Szmaragdowego Sanktuarium, co najmniej kilkunastu także padło w ostatniej bitwie. Ale wciąż ostała się ponad czterdziestka tych, którzy mogli walczyć. Pod dowództwem Keleka i Santarosa, parli naprzód, wiedzeni gniewem i pewnością zwycięstwa. Gdy ich oczom ukazały się zapuszczone ruiny otoczone wysokim, ciernistym murem, wielu doznało ukłucia żalu, znali bowiem Constellas, a część z nich wychowywała się w tych okolicach.
Sylanna także tu się urodziła, ale zdawała się być obojętna. Gdy dowódcy planowali, gdzie najlepiej uderzyć, ona zajęła się krótką medytacją. Zwodniczy Szmaragdowy Sen uparcie kierował ją w tą część umysłu, w której ukryła wspomnienia ze swojego dzieciństwa i młodości, ale i te późniejsze. Nigdy nie była świadkiem tego, jak satyry torturowały i zabiły jej matkę, a ojca doprowadziły prawie do utraty zmysłów, ale od kilku tysięcy lat wizje tych scen prześladowały ją w najgorszych koszmarach. Teraz musiała okiełznać własne słabości i na tyle, na ile mogła, ignorowała te przebłyski, skupiając się na teraźniejszości.
Po zaczerpnięciu sił, zabrała się za wzmacnianie swoich towarzyszy. Udzielając im błogosławieństwa, przekazywała im część zdobytej przez siebie mocy fizycznej jak i psychicznej, mającej dać im siłę do walki i ochronę przed zgubnym wpływem wrogów. Makato uczynił podobnie, zaś Vaenni poświęciła się całkowicie oliwieniu łuku i ostrzeniu swojej broni. Wilczyca Lasora, wyleczona ze wszystkich ran, zarówno tych od broni czy szponów, jak i od spaczonej magii, złożyła podłużny, biały pysk na udzie swojej pani, korzystając z być może ostatnich chwil odpoczynku.
Wtedy to usłyszeli rozkaz do wymarszu. Wojownicy, łowcy i druidzi powstali kolejno, gotowi na wszystko, nawet na śmierć. Ruszyli naprzód. Kolczasty mur był chroniony czymś w rodzaju Zasłony Cienia, ale tym razem czar wydawał się być prawie wyczerpany, bo bez trudu wykryli dokładną lokalizację obozu. Zdziwiło ich, że przy „bramie”, którą tworzył drewniany łuk, nie stoją żadni strażnicy, ale podejrzliwy jak zawsze Santaros uznał to za pułapkę. Rozkazał przeczekać godzinę, zanim wkroczyli do samego obozowiska, gdy jednak nie wydarzyło się nic, co mogłoby zwiastować atak z ukrycia, nieco zdziwiony uznał, że można wkroczyć za mur.
To, co ukazało się oczom elfów i taurenów, było dla nich zaskoczeniem tak dużym, że niemal okazało się rozczarowaniem.
Namioty były poprzewracane, szałasy nadpalone, a ziemia usłana trupami rozerwanych na strzępy i po części zwęglonych ciał satyrów. Nie było ich wielu, większość – czyli ci, którzy przeżyli – pewnie dawno uciekła, ale nie zmieniało to faktu, że w całym obozie nie było żywego ducha. Żadnego satyra, który by się ostał.
Wtedy to Vaenni dostrzegła ruch pomiędzy dwoma namiotami. Grotem wycelowanej strzały wskazała miejsce, zastygając w oczekiwaniu. Ona i pozostali strzelcy byli już przygotowani do ataku, czekali tylko na rozkaz, ale nie wypuszczali strzał. Bo postać, którą widzieli, nie była satyrem. Zdecydowanie był to elf. Odwrócony do nich tyłem, klęczący na przesiągniętej posoką ziemi, zajęty był piłowaniem ciała leżącego przed nim satyra.
Ktoś krzyknął zdumiony. Wtedy Vaenni zdała sobie sprawę z tego, do kogo mierzy. Opuściła łuk, zawołała do pozostałych, by nie strzelali. I wtedy elf powoli wstał z klęczek. Spokojnie i bez pośpiechu odwrócił się.
Feronas Sindweller trzymał w ręce odpiłowaną głowę satyra. Drugą dłonią dał znak, że nie jest uzbrojony. I rzeczywiście, jego ostrza leżały na ziemi. To nie powstrzymało Santarosa przed wystąpieniem naprzód, krzyknął coś do swoich Wartowników, chcąc pojmać Łowcę Demonów. Ale Kelek zdążył już przygotować druidów, by w razie czego pomogli ochłodzić zapał wojownika.
- Czy wyście poszaleli? - Odwarknął Bladewing. - To Sindweller! Jeden z Łowców Demonów, którzy przyłączyli się do Illidana Zdrajcy! Już od dłuższego czasu na niego polujemy! Nie możecie mi zabronić go pojmać!
- Dobrze wiesz, że możemy. - Odparł cicho Kelek, zmuszając wypaczone korzenie drzewa, aby przytrzymały Santarosa przed szarżą. Nie uszło to uwagi Sylanny, która nie potrafiła wcześniej uczynić czegoś podobnego w Felwood. Wtedy zdała sobie sprawę, że Kelek nie prosił roślin o pomoc. On je naginał do swojej woli, zmuszając, by robiły dokładnie to, co im rozkaże. Przeklęła sama siebie za to, że wcześniej zbyt dokładnie stosowała się do wszystkich druidycznych nauk, zamiast użyć swojej władzy nad naturą, postanowiła też wypróbować to przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Santaros był wściekły, ale wydawało
się, że zrozumiał intencje Keleka jak i pogodził się z faktem, że to Skykeeper
ma tutaj najwięcej do powiedzenia. Uspokoił się trochę, choć nie szczędził
druidom swojego prychania i klęcia. Eruinne położyła mu dłoń na ramieniu,
szepcząc mu coś do ucha. Westchnął zrezygnowany, ale posłuchał jej i przestał
się szamotać.
Kelek zwrócił się do Łowcy Demonów.
- Ishnu-alah, Feronasie. Nie chcesz chyba powiedzieć, że ta jatka jest twoją zasługą?
- Ishnu-dal-dieb, Keleku. Dobrze cię widzieć, zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie. - Odpowiedział Sindweller swoim niskim, chrapliwym głosem. - Witajcie i wy, a jednak nasze drogi znów się zetknęły. - Zwrócił się pozornie do pozostałych, ale Sylanna, Vaenni i Makato doskonale wiedzieli, że chodzi konkretnie o nich. - Jak widzę, mamy dzień spotkań, mój stary przyjaciel Santaros...
Wojownik parsknął, ale nie odpowiedział nic. Potem zrobił nieoczekiwaną rzecz. Odpiął klamry zamocowane za uszami i zdjął bogato zdobioną, posrebrzaną maskę, ukazując kanciastą, lekko kwadratową twarz o niebieskofioletowej skórze. Tym, co najbardziej się w niej uwidaczniało, były jego lśniące zjadliwą zielenią oczy, tak nietypowe u kaldorei.
- Santaros jest moim kolegą po fachu. - Powiedział Feronas z satysfakcją, że wszyscy go słyszą, w tym także wielu druidów zbulwersowanych faktem, że jeden z Wartowników złamał święte prawo kaldorei i para się magią tajemną. - Nie został może Łowcą Demonów jak ja, ale i tak jest niezły. W walce jak i w magii.
- Wystarczy już, Feronasie. - Przerwał mu Kelek, widząc, że Bladewing jest gotów wyrwać się z oplatających go korzeni i rzucić Sindwellerowi do gardła. - Powiedz lepiej, co tu się wydarzyło.
- Nie wiem. - Wzruszył Feronas doskonale wyrzeźbionymi ramionami. - Zabiłem kilkanaście satyrów, które wyraźnie uciekały z tych swoich nor, co mnie dosyć zaciekawiło. Podążyłem w przeciwnym kierunku i natknąłem się na obozowisko. A raczej na to, co z niego zostało. Z tego, co wnioskuję, doszło tu albo do utarczki między sektami, albo nawet do małej domowej wojny. Prawdopodobnie chodziło o jakąś walkę o przywództwo. Słowem, satyry powyrzynały się nawzajem, zaś ci, co przeżyli, uciekli. A ja korzystam.
- Odpiłowując trupom głowy? - Skrzywił się ktoś z tyłu.
- Sproszkowane rogi satyra czy fiolka ich krwi, takie rzeczy mają różne zastosowania w moim... fachu. Przydadzą mi się. - Uśmiechnął się nieładnie.
- To wszystko? Nic więcej nie wiesz?
- Nic. Gdy zdobędę informacje, przekaże je komuś z twoich. Sam chciałbym dopaść Xavathrasa, a jeśli jest w sprawę zamieszany jeszcze inny satyr o porównywalnej mocy, to i jego będę ścigał.
Sylanna słuchała tego z niedowierzaniem. Po cichu miała nadzieję na walkę w tym miejscu, właśnie pod Constellas. Miało to znaczenie symboliczne, czuła, że w ten sposób pomści śmierć matki i zniszczenie domu, tym bardziej, że rzeczywiście mogłaby stanąć twarzą w twarz z tymi, którzy odpowiadali za masakrę jej rodzinnej wioski. Spojrzała pytająco na Vaenni i pozostałych. Z tego, co widziała, wszyscy przygotowywali się na ostateczną walkę – walkę, której nie było. Zakrawało to na jakiś żart. Z drugiej strony można było odetchnąć z ulgą, bo i tak na jakiś czas rozbite satyry nie będą nękać druidów z Sanktuarium, a nie da się ukryć, że tym razem druidzi nie ponieśli żadnych ofiar.
Po tych rozważaniach, patrzyła już tylko beznamiętnie, jak Kelek żegna Feronasa i puszcza go wolno, mimo pogróżek i wyklinania Santarosa. Skoro zaś byli w obozie Jadeitowego Ognia, a walka się nie odbyła, to pozostała już tylko jedna, chyba ostateczna kwestia.
Należało odnaleźć i zniszczyć spaczone Księżycowe Źródło.
* * *
Kelek zwrócił się do Łowcy Demonów.
- Ishnu-alah, Feronasie. Nie chcesz chyba powiedzieć, że ta jatka jest twoją zasługą?
- Ishnu-dal-dieb, Keleku. Dobrze cię widzieć, zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie. - Odpowiedział Sindweller swoim niskim, chrapliwym głosem. - Witajcie i wy, a jednak nasze drogi znów się zetknęły. - Zwrócił się pozornie do pozostałych, ale Sylanna, Vaenni i Makato doskonale wiedzieli, że chodzi konkretnie o nich. - Jak widzę, mamy dzień spotkań, mój stary przyjaciel Santaros...
Wojownik parsknął, ale nie odpowiedział nic. Potem zrobił nieoczekiwaną rzecz. Odpiął klamry zamocowane za uszami i zdjął bogato zdobioną, posrebrzaną maskę, ukazując kanciastą, lekko kwadratową twarz o niebieskofioletowej skórze. Tym, co najbardziej się w niej uwidaczniało, były jego lśniące zjadliwą zielenią oczy, tak nietypowe u kaldorei.
- Santaros jest moim kolegą po fachu. - Powiedział Feronas z satysfakcją, że wszyscy go słyszą, w tym także wielu druidów zbulwersowanych faktem, że jeden z Wartowników złamał święte prawo kaldorei i para się magią tajemną. - Nie został może Łowcą Demonów jak ja, ale i tak jest niezły. W walce jak i w magii.
- Wystarczy już, Feronasie. - Przerwał mu Kelek, widząc, że Bladewing jest gotów wyrwać się z oplatających go korzeni i rzucić Sindwellerowi do gardła. - Powiedz lepiej, co tu się wydarzyło.
- Nie wiem. - Wzruszył Feronas doskonale wyrzeźbionymi ramionami. - Zabiłem kilkanaście satyrów, które wyraźnie uciekały z tych swoich nor, co mnie dosyć zaciekawiło. Podążyłem w przeciwnym kierunku i natknąłem się na obozowisko. A raczej na to, co z niego zostało. Z tego, co wnioskuję, doszło tu albo do utarczki między sektami, albo nawet do małej domowej wojny. Prawdopodobnie chodziło o jakąś walkę o przywództwo. Słowem, satyry powyrzynały się nawzajem, zaś ci, co przeżyli, uciekli. A ja korzystam.
- Odpiłowując trupom głowy? - Skrzywił się ktoś z tyłu.
- Sproszkowane rogi satyra czy fiolka ich krwi, takie rzeczy mają różne zastosowania w moim... fachu. Przydadzą mi się. - Uśmiechnął się nieładnie.
- To wszystko? Nic więcej nie wiesz?
- Nic. Gdy zdobędę informacje, przekaże je komuś z twoich. Sam chciałbym dopaść Xavathrasa, a jeśli jest w sprawę zamieszany jeszcze inny satyr o porównywalnej mocy, to i jego będę ścigał.
Sylanna słuchała tego z niedowierzaniem. Po cichu miała nadzieję na walkę w tym miejscu, właśnie pod Constellas. Miało to znaczenie symboliczne, czuła, że w ten sposób pomści śmierć matki i zniszczenie domu, tym bardziej, że rzeczywiście mogłaby stanąć twarzą w twarz z tymi, którzy odpowiadali za masakrę jej rodzinnej wioski. Spojrzała pytająco na Vaenni i pozostałych. Z tego, co widziała, wszyscy przygotowywali się na ostateczną walkę – walkę, której nie było. Zakrawało to na jakiś żart. Z drugiej strony można było odetchnąć z ulgą, bo i tak na jakiś czas rozbite satyry nie będą nękać druidów z Sanktuarium, a nie da się ukryć, że tym razem druidzi nie ponieśli żadnych ofiar.
Po tych rozważaniach, patrzyła już tylko beznamiętnie, jak Kelek żegna Feronasa i puszcza go wolno, mimo pogróżek i wyklinania Santarosa. Skoro zaś byli w obozie Jadeitowego Ognia, a walka się nie odbyła, to pozostała już tylko jedna, chyba ostateczna kwestia.
Należało odnaleźć i zniszczyć spaczone Księżycowe Źródło.
* * *
Spaczonej Studni
Księżyca nie można było uzdrowić. Zdarzały się co prawda przypadki, w których
nawet daleko posunięte splugawienie świętych wód można było odwrócić, ale nikt
z obecnych nie dysponował wystarczającą mocą, by dokonać tego na źródle z
Doliny Jadeitowego Ognia. Nadzieje na uzdrowienie były więc praktycznie żadne,
a nikt nie mógł ryzykować, aby zostawić stan rzeczy bez zmian. Należało
pozbawić satyry jednego ze źródeł mocy.
Do zniszczenia
studni wyznaczono pięć osób. Jedną z nich był Kelek Skykeeper, drugą zaś Eruinne.
On miał ze sobą jeszcze dwójkę druidów, ona – Kapłankę Księżyca do pomocy.
Wszyscy zgodnie uznali, że tylko połączenie sił druidyzmu i łaski Elune sprawi,
że Piekielne Źródło zostanie zniszczone.
I rzeczywiście.
Sylanna jak zaczarowana przyglądała się pracy druidów i kapłanek. Widziała
każdą krople potu na ich czole, było widać, że zmagają się z ogromną
przeciwwagą mocy. W końcu zwyciężyli, koncentracją sił i modlitwą. Dali
ostrzegawczy sygnał, aby wszyscy oddalili się, sami także usunęli się z drogi.
I w samą porę, bo wtedy właśnie rozległ się dochodzący spod ziemi pomruk,
ziemia zaczęła drżeć, a w skałach pojawiło się kilka szczelin. Zielona ciecz w
studni zabulgotała złowieszczo, potem zawrzała. Pękające na jej powierzchni
bąble uwolniły całą chmurę żrącej pary, która zwęgliła konary rosnących nad
źródłem drzew. Trwało to dosyć długo, aż w końcu spaczona Księżycowa Studnia
eksplodowała, zalewając zielonym jadem skały wokół i dając ujście gęstemu,
trującemu gazowi. Na szczęście były to już ostatnie szkody, które studnia
wyrządziła ziemi Felwood, bo jej źródło wyczerpało się i wyschło zupełnie,
pozostawiając w środku i wokół siebie już tylko parujący, cuchnący szlam.
Ostateczne
zwycięstwo zostało odniesione. Przynajmniej w tej rozgrywce.
* * *
Racice uderzały o twardą ziemię, rozkopując małe kamyki, wpadając w kałużę błota i przeskakując nad splątanym bluszczem. Raz za razem, stukały o grunt, a za nimi śmigał długi, zakończony chwostem ogon o białym włosiu.
Za Rax'xavvarem biegł drugi satyr. Mniej muskularny, ale zwinniejszy. Uzdolniony magicznie w takim samym stopniu, co on. Pędził, gnany wściekłością i żądzą mordu, a ciemnoniebieska, do tej pory wyczesana grzywa i broda, rozwiała się teraz i splątała. Aż dziw, że żaden z satyrów nie potknął się o wystające korzenie drzew, ani nie zaplątał rogiem o zwisające konary, tak szaleńczy był ten pościg jednego za drugim.
* * *
Racice uderzały o twardą ziemię, rozkopując małe kamyki, wpadając w kałużę błota i przeskakując nad splątanym bluszczem. Raz za razem, stukały o grunt, a za nimi śmigał długi, zakończony chwostem ogon o białym włosiu.
Za Rax'xavvarem biegł drugi satyr. Mniej muskularny, ale zwinniejszy. Uzdolniony magicznie w takim samym stopniu, co on. Pędził, gnany wściekłością i żądzą mordu, a ciemnoniebieska, do tej pory wyczesana grzywa i broda, rozwiała się teraz i splątała. Aż dziw, że żaden z satyrów nie potknął się o wystające korzenie drzew, ani nie zaplątał rogiem o zwisające konary, tak szaleńczy był ten pościg jednego za drugim.
Xavathras prawie
dopadał satyra, który z niego zakpił. Opowiadał mu kłamstwa w żywe oczy,
przyszedł do niego tylko po to, by zdradzić go już na samym początku. Przybył, aby
go zastąpić. Satyr nie wiedział czy Rax'xavvar został przysłany przez księcia
Xavalisa, czy też był kierowany własną wolą, ale nie obchodziło go to wcale.
Miał tylko jeden cel: zabić zdrajcę. Niech zdycha, skomląc z bólu, niech błaga
o litość. Już Xavathras zafarbuje tę białą sierść Rax'xavvara jego własną
posoką.
Tym bardziej, że ten
zdrajca podzielił jego klan i doprowadził do wojny domowej. Część satyrów
chciała przyłączyć się do Rax'xavvara, sporo uciekło do przebywającego w
Jaede'naarze Xavalisa, lub po prostu pognała w las, byle jak najdalej od
miejsca magicznego pojedynku dwojga potężnych czarnoksiężników. Bo
rzeczywiście, Rax'xavvar mógł popisać się wieloma umiejętnościami. Ich walka
nieomal nie doprowadziła do pożaru tej części lasu, a i tak prawie cała Dolina
Jadeitowego Ognia została potraktowana taką ilością magii, by zwęglić prawie
cały obóz. Ale białogrzywy satyr przegrał. Wpadł w panikę i zaczął uciekać. To
mu i tak nie pomoże, to, ani też woda z Piekielnej Studni, o którą tak
zabiegał.
Zaślepiony furią,
Xavathras nie zauważył, że Rax'xavvar zniknął z jego pola widzenia. Przystanął,
by nabrać tchu. Wtedy dostrzegł zdyszaną, poranioną jasną postać kilkadziesiąt
metrów przed sobą. Satyr klęczał na płaskowyżu klifu, spoglądając prosto w dół.
Gdyby skoczył, nie przeżyłby tego, roztrzaskałby się o skały lub nabił na
szczyt świerku z Darkshore. Ale chcąc zawrócić, wpadłby w szpony Xavathrasa.
Dowódca Jadeitowego
Ognia zaszarżował. Z jego gardła wydobył się przerażający ryk, mieszanina
triumfu i wściekłości. Był już blisko, uniósł sierp tak, by przygwoździć
Rax'xavvara do skały. I wtedy runął o ziemię, aż jego szczęka zadzwoniła o
omszały grunt klifu. Białogrzywy satyr w dwóch susach stanął tuż nad nim,
dysząc z wyczerpania.
Wtedy Xavathras dostrzegł
symbol wyrysowany pod sobą. I w lot zrozumiał, że dał się zwieść zwykłej
sztuczce i pozwolił się złapać w prostą pułapkę.
* * *
Szmaragdowe
Sanktuarium powoli pustoszało. Większość Wartowników wyniosła się już stamtąd,
kierując się z powrotem na Hyjal. Nawet Santaros Bladewing dał się przekonać do
tego, by zaniechać pościgu za Sindwellerem. Posłuchał rady Eruinne i opuścił
Felwood wraz z resztą swoich oddziałów.
Sylanna także
żegnała się ze wszystkimi w Sanktuarium. Zdążyła już podziękować Kelekowi za
pomoc i rady, życzyła szczęścia Makatowi, który wyruszył z częścią druidów, by
oczyszczać gościniec wiodący na północ Felwood, a prowadzący aż do Winterspring
i Moonglade.
Gdy nastał wieczór,
także Vaenni przyszła do niej, by się pożegnać.
-
Wracam do Ashenvale. Srebrne
Skrzydła potrzebują rekrutów, by bronić południowych krańców lasu przed Wojenną
Pieśnią. Moim obowiązkiem jest uczestniczyć w obronie naszych ziem, nie mam
więc czasu do stracenia. Ruszam już dzisiaj.
-
Niech bogini ci sprzyja, Vaenni.
Ja także mam zadanie do wykonania, rozmawiałam przez cały dzień z Gretą i
Kelekiem o zmianach, jakie zaszły na świecie. Słyszałaś już o tym, co się
wydarzyło na Azuremyst?
-
A coś się stało? Przecież te wyspy
od dawna są niemal całkowicie opuszczone. - Zainteresowała się łowczyni.
-
Podobno pojawiły się tam jakieś
nieznane istoty. Z początku podejrzewano inwazję demonów, ale lokalne plemiona
furbolgów twierdzą, że to niegroźna, pokojowa rasa, dotąd obca na tamtych
ziemiach. Poawienie się ich jest ponoć wynikiem nieszczęśliwego wypadku, a nie
ataku czy przeszpiegów. Mimo wszystko należy to sprawdzić. Ja i wielu innych
druidów zostałam wysłana, by zbadać sytuację, także Arcykapłanka Tyrande jest
już powiadomiona i posłała z Darnassus swoich zaufanych przybocznych.
-
To oznacza, że nasze drogi znowu
się rozejdą? Mam nadzieję, że nie na długo, Sylanno. Jesteś mi jak siostra,
wiesz o tym. - Zamilkła na chwilę, głaszcząc swoją białą wilczycę. - Jak
zamierzasz się tam dostać?
-
Najszybszą drogą. - Zaśmiała się
druidka. - Planuję po prostu polecieć do Auberdine, a stamtąd popłynę już drogą
morską.
-
Druidzi... - Prychnęła Vaenni, ale
nie bez uśmiechu.
Potem spożyły ostatni wspólny posiłek, zanim każda ruszyła w swoją
stronę, z ulgą przyjmując myśl o opuszczeniu miejsca, jakim jest przeklęty las
Felwood.
* * *
Oktogram zapłonął
jaskrawoczerwonym światłem. Był wymalowany krwią, w środku zaś zieloną wodą
wysmarowany był znak pułapki, w którą schwytany był Xavathras. Teraz dowódca
satyrów leżał rozpięty na wznak, sparaliżowany. Nie mógł ruszyć żadną częścią
swojego ciała, czuł się, jakby Rax'xavvar przypiął go do skały kajdanami. Nie
był nawet w stanie normalnie myśleć, zapadł coś w rodzaju transu, podczas
którego jak we śnie słyszał przebłyski inkantacji odprawianych przez satyra,
którego wcześniej ścigał. Ostatnim, co kołatało mu się po głowie, było
przeświadczenie, że zawiódł sam siebie. Mógł pokonać Rax'xavvara, ale dał się
nabrać na podstęp. Teraz było już za późno na cokolwiek.
Satyr o białej
grzywie zamilkł na chwilę, po czym obszedł swoją ofiarę dookoła. Przystanął,
jakby się nad czymś zastanawiał, przygładził jasną, kozią brodę. W końcu
powoli, okazując należny respekt do odprawianego przez siebie rytuału i do
składanej ofiary, ukląkł przed Xavathrasem. Wyprostował wskazujący palec i
koniuszkiem szponu wyrysował oktogram w okręgu na muskularnej, ciemnoczerwonej
piersi dowódcy. Xavathras nie ruszył się nawet, choć jego oddech przyspieszył.
Wtedy Rax'xavvar wyciągnął jedną z fiolek z wodą z Piekielnej Studni i uronił
kilka kropel na symbol wyryty w skórze satyra. Płyn zaskwierczał, w powietrzu
uniósł się odór ciała przeżeranego przez kwas. Wtedy biały satyr wykrzyczał
ostateczną sentencję, a same jej słowa przeszyły go niewyobrażalnym bólem.
Teraz wystarczyło tylko
zamknąć oczy i się skoncentrować. Czuł źródło mocy, leżało ono tuż pod jego
stopami. By ułatwić sobie zadanie, przytknął obie dłonie do skroni Xavathrasa,
tuż pod nasadą jego rogów. Gdy dotknął gorejącej skóry zdradzonego przez siebie
czarnoksiężnika, rytuał osiągnął szczyt swojej mocy.
Xavathras, choć na
wpół sparaliżowany, krzyknął przeraźliwie. Cała jego życiowa energia, cała
magiczna moc, została z niego siłą wydzierana. Także Rax'xavvar krzyczał, bo
energia, którą w siebie wlewał, była na tyle potężna, aby rozerwać jego ciało
żywcem.
Ale tak się nie
stało. Gdy skończył, padł na czworaka, a w głowie mu szumiało. Spojrzał na
Xavathrasa, a raczej na to, co z niego zostało. Jego ciało wyglądało, jakby
postarzało się o setki lat, lub wręcz jakby zostało niemal zupełnie wysuszone.
Rax'xavvar postanowił zatrzeć ślad za sobą, rzucił prosty czar ognia, by spalić
zwłoki dowódcy.
Gdy doszedł do
siebie, czuł, że jego moc jest potężniejsza, niż kiedykolwiek przedtem. Był
niemal zaszczycony, że udało mu się złożyć w ofierze kogoś takiego, jak
Xavathras. Niestety, nie mógł przejąć całej jego energii, gdyby spróbował, z
pewnością by tego nie przeżył. Ale i tak posiadł ogromną siłę.
Rzucił ostateczne
spojrzenie okrągłemu, zwęglonemu śladowi na skałach. Beznamiętnie przyglądał
się jeszcze chwilę, jak leniwy wiatr rozwiewa drobinki sadzy. W końcu schował
fiolkę ze spaczoną wodą za pas i ruszył w kierunku Darkshore, możliwie na
skróty.
Miał na wybrzeżu
jeszcze bardzo wiele do zdziałania.