Autor: Arcane-Villain
Uniwersum: Warcraft
Kategoria: fan-fiction
Rok powstania: 2011 r.
Kilka słów: krótkie, niedokończone (i końca się nie doczeka) opowiadanie o postaci mojego brata w World of Warcraft - magu Zehirze. Jedno z opowiadań napisanych na potrzeby Role Playingu.
Minął już miesiąc od
czasu przyjazdu Zehira na Lazurowe Wyspy. Przez ten czas zdążył się już
przyzwyczaić do dziwnego klimatu, a także do nieco ekscentrycznych mieszkańców
tej krainy. Draenei, bo o nich mowa, byli bardzo mądrym ludem o czystych
sercach i ciepłym usposobieniu, lecz ich obsesja na punkcie Świętej Światłości
bywała czasami zabawna, a czasem wręcz nieznośna. Zehir nie widział czegoś
podobnego nawet u paladynów Srebrnej Ręki, którzy przecież równie gorliwie
oddawali cześć Światłu. Obsesja draenei była mimo to niegroźna i wyzbyta
jakiegokolwiek fanatyzmu, na to bowiem ich rasa była zbyt mądra i zbyt
doświadczona przez błędy przeszłości. Tym razem jednak zamiast ciekawych
wywodów o Wirującej Nicości, obcych planetach, Naaru i historii świata, a także
zajęć praktycznych z magii elementów, Zehir dostał od swojej mentorki,
draeneiskiej czarodziejki Edirah banalne zadanie zbadania mutacji roślin na
należącej do ziem draenei Wyspie Krwawej Mgły. Niechętnie, bo niechętnie, Zehir
posłusznie spakował najbardziej niezbędne rzeczy i wyruszył na sąsiednią wyspę
wraz z regularnie kursującą karawaną handlową.
Po drodze krajobraz
zmieniał się stopniowo, mgła z łagodnie błękitnej stawała się krwistoczerwona,
kolor ten udzielił się także trawom, ziemi i drzewom. Niektóre rośliny wydawały
się poruszać, a nawet zachowywać w sposób inteligentny, mniej więcej na
poziomie prymitywniejszych zwierząt. Wszystko to przestało być zabawne, mutacja
fauny i flory zaszła na tyle daleko, że mogła być przyczyną katastrofy
ekologicznej na całych Lazurowych Wyspach. ‘Ciekawe, co na to powiedzą elfi
druidzi’ na tą myśl Zehir uśmiechnął pod nosem. Zresztą, druidzi już zaczęli
tutaj działać, w końcu te ziemie od wieków należały do kaldorei. Zehir
przypomniał sobie zwłaszcza jedną druidkę, tę z długim, turkusowym warkoczem,
jak jej tam było – Sylanna? Ta to dopiero była nawiedzona, właściwie to miała
chyba jeszcze większego bzika na punkcie uzdrawiania wypaczonej przez czarną
magię natury, niż draenei i wszyscy paladyni razem wzięci na punkcie Świętej
Światłości. Zehir ponownie uśmiechnął się do siebie.
Opodal zauważył kilka
namiotów, dwa domki i sztandary Exodaru. Domyślił się, że to jest kres ich
podróży.
- Jesteśmy na miejscu.
– Ogromny mężczyzna o ciemnoniebieskiej skórze potwierdził domysły młodego
maga. – Oto posterunek Krwawej Straży, chłopcze. Pamiętaj, by przedstawić się
strażnikom i powiedzieć, kto i w jakim celu cię przysłał. – Draenei uprzedził
młodzieńca.
Zehir przytaknął,
wiedział też, że przedstawienie się tutaj było raczej czystą formalnością.
Draenei byli tak serdeczni, że ugościliby go po królewsku nawet, gdyby nie
znali ani jego imienia, ani pochodzenia. Ale oczywiście zawsze należało
zachować zasady uprzejmości, poza tym był przecież gościem w obcym kraju, ba –
u całkowicie obcej rasy, więc wypadałoby być wobec nich zawsze jak
najgrzeczniejszym.
Przy samym posterunku
stała grupka uzbrojonych strażników. Wzrokiem poszukał tego, który nosił jakieś
szczególne odznaki, po czym podszedł do niego, kłaniając się nisko.
- Dzień dobry. Nazywam
się Zehir Ahsen ze Stormwindu. Obecnie przebywam w Exodarze, pobieram nauki u
magini Edirach. To ona mnie przysłała tutaj w celach badawczych…
- Dobrze, chłopcze. –
Straznik uśmiechnął się. – Rozbij namiot, gdzie tylko zechcesz i wypakuj się.
Jeśli będziesz opuszczał posterunek, nie zapomnij powiadomić o tym kogoś,
żebyśmy nie musieli się martwić. Te lasy są bardzo niebezpieczne, wręcz roi się
tutaj od oszalałych stworzeń, a także Krwawych Elfów, które ścigały nas z
samego Outlandu.
- Nie ma sprawy. Jestem
przygotowany na niebezpieczeństwa. Czy tamto miejsce jest wolne, mogę się tam
rozbić?
- Oczywiście. I
powodzenia w twojej misji.
Zehir podziękował
grzecznie, w duchu zaś stwierdził, że zaczyna naprawdę lubić ten dziwny lud.
Uprzejmość i serdeczność były u draenei na porządku dziennym, dotąd spotkał
zaledwie kilku nieprzyjaznych i wyniosłych draenei, większość jednak była pełna
życzliwości. Dla porównania przypomniał sobie pogardliwe spojrzenia i
złośliwości wypowiadane wobec niego przez niektórych żołnierzy w Stormwind,
zwłaszcza dotyczące jego strojnej odzieży i złotej biżuterii, tak typowej dla
mieszkańców jego rodzinnej wyspy Balor. Cóż, nasza ludzka rasa nie miała
dziesiątek tysięcy lat żywotów na kształcenie swojego charakteru, pomyślał. A szkoda
– dodał w duchu.
Rozbił namiot w nieco
osłoniętym przez młode drzewka miejscu na niedużym wzniesieniu. Nie był nieufny
wobec draenei, ale preferował prywatność, poza tym miał stamtąd niezły punkt
widokowy na część wyspy, a także na cały posterunek. Rzeczy wypakował w
namiocie, bez obaw, że coś mu niby przypadkiem zginie. U draenei kradzież była
niemal nieznana. Ludzie powinni się wiele od nich nauczyć, stwierdził. Po czym
zdjął płaszcz i koszulę, zwinął w kulkę, podłożył sobie pod głowę i zdrzemnął
się na godzinkę.
Popołudniowe słońce
wyzierało spod mgły niczym ogromna, krwawa kula, swoimi promieniami budząc
odpoczywającego młodzieńca. Zehir zamrugał oczami, ziewnął i przeciągnął się.
- Koniec próżnowania,
leniu. Obowiązki wzywają. – Powiedział sam do siebie. Wstał, przez chwilę
oceniając warunki atmosferyczne. Nie było zimno, ale Zehirowi przyzwyczajonemu
do gorącego klimatu Balor i niemal równie ciepłego Stormwindu, zaczynało się
robić chłodno. Wiosenny wiatr przyciągał od morza zimniejsze prądy, Zehir więc
włożył swoją śnieżnobiałą koszulę i narzucił kobaltowo-purpurowy płaszcz z
rozszerzanymi rękawami, uprzednio wytrzepawszy go z sosnowych igiełek. Sięgnął
tez do plecaka i wyjął robocze buty do połowy łydki, wykonane z miękkiego
zamszu, idealne do dłuższych spacerów po lasach.
Do niewielkiej torebki
wrzucił tez ołówek i notes. Tak przygotowany ruszył wykonać powierzone mu
zadanie. Zameldował się u rogatej strażniczki o skórze koloru kości słoniowej,
po czym ruszył wydeptaną ścieżką na zachód.
Ziemia w tych krainach
była rzeczywiście nienaturalna, wszystko spowijała czerwonawa, ciężka mgła, nadając
krajobrazowi niesamowity, na swój sposób piękny wyraz. Drzewa, trawa, kwiaty… Szczególnie
śliczne były ogromne ćmy-mutanty o półprzezroczystych, intensywnie kobaltowych
i lekko fosforyzujących skrzydełkach. Zehir długo podziwiał je, zanim opisał
ich przypadek w swoim notesie. Ruszył dalej, zostawiając krótką notkę na temat
czerwonych traw i egzotycznie wyglądających kwiatów. Po drodze napotkał też
kilka mniejszych i większych jaskrawoczerwonych kryształów, podobnych, jak przy
Exodarze, te krwawe jednak nie emanowały łagodną, uzdrawiającą aurą. Wręcz
przeciwnie, pulsowały niepokojąco, rodząc w sercu panikę i agresję. Nawet
Zehirowi udzielił się przez nie ponury nastrój. Zrozumiał, dlaczego okoliczne
zwierzęta zapadły na dziwną odmianę wścieklizny, skoro on sam po pół godzinie
przebywania tutaj zaczął czuć się źle. Z cichym westchnięciem ruszył dalej.
Ścieżka rozwidlała się.
Zehir namyślał się chwilę, którą stroną pójść, spojrzał pierw w prawo – w
oddali widniały marmurowe kolumny i ruiny starożytnych miast Nocnych Elfów,
entuzjasta archeologii mógłby dać się skusić ich pięknu i pójść w ich stronę, w
nadziei, że odkryje coś, co przeoczono przed nim. Zehir wiedział jednak, co
stało się z częścią kaldorei. na samej tej wyspie oprócz niewielkiej grupy
Nocnych Elfów rezydowały trzy różne odmiany ich niechlubnych krewniaków:
satyrów zamieszkujących wiele ruin, będących niegdyś ich domem, wężowatych nag
opanowujących wybrzeża i Krwawych Elfów ze Wschodnich Królestw, które przybyły
tu poprzez portal, by ścigać draenei. Z trojga złego Zehir najbardziej chciał
uniknąć sadystycznych satyrów o nikczemnych sercach, ruszył więc ścieżką
prowadzącą na lewo.
Przyciągnięty pięknem
olbrzymich orchidei zboczył nieco z drogi, przyklęknął i zaczął dokładnie
przyglądać się ich liściom i kwiatom. Były naprawdę wielkie, średnica samego
kwiatu była większa od talerza, zaś wysokość całej rośliny sięgała prawie
metra. Pochłonięty obserwacją, zrazu nie zauważył, jak wokół jego nóg zaczynają
się wić kolczaste pnącza. Dopiero, kiedy jeden z cierni ukłuł go boleśnie,
zerwał się na równe nogi. Orchidee, jeszcze dziesięć minut temu rosnące luźno
pomiędzy innymi roślinami, teraz wszystkie były stłoczone wokół niego.
Zupełnie, jakby posiadały swoją inteligencję, pomyślał. Niczym polujące drapieżniki.
Nie czas był jednak na
zachwyty, każda z tych roślin mogła być trująca. Zehir sięgnął po szablę
uwieszoną u pasa, nigdy nie zapominał o niej. Siekł, gdzie tylko mógł,
odcinając wijące się pnącza i żarłoczne kwiaty. Za wszelką cenę próbował
przypomnieć sobie jakieś proste zaklęcie, do głowy przyszedł mu tylko czar
zamrażający. Jednocześnie próbował skupić się na nim, jak i na siekaniu szablą
morderczych orchidei, w końcu udało mu się rzucić czar. Najbliższe atakujące go
rośliny wnet pokryły się szronem i znieruchomiały, ale po krótkiej chwili
otrząsnęły się i zaczęły atakować jeszcze gorliwiej. Owinęły się wokół stóp
Zehira, przewracając go, smagały go pnączami, próbując udusić. Mag uparcie
bronił się, tnąc na ślepo szablą, nagle poczuł, jak coś łapie klingę i nie chce
puścić: był to jeden z kwiatów. Młodzieniec zaczął panikować, pnącza wydawały
się wyrastać znikąd, powstrzymując go przed wstaniem na nogi, dusiły go. Jednym
gwałtownym ruchem zdołał wyrwać szablę z uścisku morderczych kwiatów i
zamachnął się na kilka z nich, jeszcze ruszające się pędy opadły na ziemię,
kwiaty nieco cofnęły się. Korzystając z okazji, Zehir z krzykiem zerwał się na
równe nogi, jednocześnie uwalniając moc arkanicznej eksplozji. Wybuch czystej
magii dość często miewał trudne do przewidzenia skutki, tym razem zadziałał
idealnie: orchidee momentalnie znieruchomiały, po chwili zaczęły powoli się
zakorzeniać, stając się na powrót jak zwyczajne rośliny. Zehir, ciężko dysząc,
opadł na kolana. Całkowicie zaschło mu w gardle, sięgnął do sakiewki, wyjął z
niej małą buteleczkę i pociągnął z niej kilka łyków ohydnie kwaśnego, ale za to
jakże orzeźwiającego soku z cytryny, doprawionego niewielką szczyptą magicznych
proszków. Momentalnie poczuł się nieco lepiej. Otarł rękawem spocone czoło,
wstał i rozejrzał się zapobiegawczo, czy aby nie czyhają na niego cała polanka
złowieszczych stokrotek-mutantów. Nagle usłyszał czyjeś podniesione głosy. Dobiegały
zza wzgórza nieopodal miejsca, w którym się znajdował. Rozróżnił kilka męskich
głosów i chyba jeden kobiecy, a także odgłosy walki. Bez wahania pobiegł w ich
stronę.
Obrazem, który ukazał
się jego oczom, była zacięta walka pomiędzy rosłym draenei i czterema Krwawymi
Elfami: trójką mężczyzn i kobietą. Musieli być to jacyś zwyczajni zbójnicy,
żadni żołnierze czy magowie, gdyż nie walczyli zbyt profesjonalnie, raczej
próbowali tylko ciąć nożami, gdzie tylko się dało. Na twarzach mieli zawiązane
czerwono-żółte bandany. Wśród morza przekleństw i wrzasków zrozumiał tylko
słowa ‘Słoneczne Jastrzębie’ i ‘książę Kael’thas’. Jednocześnie w myślach
przygotowywał już odpowiednie zaklęcie, które mogłoby wystraszyć zbójów. Wybrał
jeden, dość łatwy i bardzo skuteczny czar
o działaniu obszarowym, często stosowany nawet przez najbardziej
wykwalifikowanych arcymagów: zamieć. Nie zapomniał oczywiście dodać magicznej
formułki, która miała na celu ochronę nieznanego draenei przez odłamkami lodu i
przeszywającym mrozem.
Deszcz lodu, gradu i
śniegu spadł na zbójników. Zaklęcie udało się bardzo dobrze, bo żaden z
mroźnych pocisków nie trafił draenei, tamten mógł co najwyżej zatrząść się z
zimna. Elfom zamieć dała się we znaki, kawałki lodu i grad boleśnie smagały po
twarzach, ramionach i długich, szpiczastych uszach. Bandziory były już gotowe
uciekać, gdy wtem jasnowłosa elfka odwróciła się w stronę Zehira. Jej jadowicie
zielone oczy zwęziły się, krzyknęła do pozostałych po thallasiańsku. Cała
czwórka zostawiła rannego draenei i rzuciła się w pościg za Zehirem. Mag w
pierwszej chwili chciał uciekać w las, co groziło wpadnięciem w szpony satyrów
lub natknięciem się na większą grupę Krwawych Elfów. Postanowił zostać i
walczyć. Ćwiczenia fizyczne i lekcje fechtunku nie mogły pójść na marne, Zehir
rzucił się na bandziorów z szablą. Tamci nie byli nawet w połowie tak dobrze
wyszkoleni jak on, władali nie mieczami, a jedynie krótkimi nożami. Mimo ich
przewagi liczebnej, Zehir wciąż trzymał elfów na dystans, w myślach przygotowując
zaklęcie.
Nie przewidział, że i
oni posłużą się jakąkolwiek magią. Energii dostarczały im czerwone kryształy,
których wszędzie było pełno, i których pojawienie się na tych wyspach było
przecież sprawką Słonecznych Jastrzębi. Czarnowłosy elf rzucił ku Zehirowi czar
elektrycznego wyładowania, prosty i słaby, lecz skuteczny. Wystarczył, by
wszystkie mięśnie Zehira przez chwilę doznały bolesnego skurczu. Tym razem do
akcji wkroczyła blondynka, jednocześnie wywijając nożem i wyciągając lewą dłoń,
jarzącą się jaskrawozielono. Ani ona, ani jej kompani nie byli jednak magami,
tylko zwykłymi bandytami, więc czar, który chciała rzucić, musiał być
dziecinnie prosty - na tyle, by Zehir nawet zdezorientowany bólem, zdążył go
odeprzeć. Przed oczami elfki błysnęło zielonożółte światło, zupełnie ogłuszając
ją przez chwilę. Tym razem Zehir postanowił uciec się do ognistych czarów,
wiedział bowiem, że magia arkaniczna nie wyrządza większej szkody Krwawym
Elfom, są na nią w dużej mierze uodpornione, a prawdopodobnie mogą nawet
chłonąć i wykorzystywać moc cudzych
zaklęć. Teraz pod czwórką bandziorów ziemia zaczęła nagle płonąć, a ich twarze
rozwiał żar; niestety czas trwania czaru okazał się być o wiele krótszy, niż
powinien, elfka zatrzymała jego działanie. Zehir był już pozbawiony wszelkiej
energii, ogarnęło go wyczerpanie spowalniające zarówno ruchy, jak i myśli. W
płonących zielonym płomieniem oczach Krwawych Elfów dojrzał złowieszczy błysk
triumfu, napastnicy wiedzieli, że intruz nie zdoła już się obronić.
Ostrze noża
jasnowłosego elfa ześlizgnęło się po klindze szabli, raniąc maga w dłoń. Ten
krzyknął, nieomal nie wypuścił rękojeści z rąk. Elfy napadły go ze wszystkich
stron, gotowe do ostatecznego wbicia noża pod żebra. Wtem ziemia zaczęła
zapadać się pod ich stopami.
Cały grunt trząsł się,
wszyscy pięcioro, wraz z czarodziejem, stracili równowagę. Ziemia poruszała
się, sypiąc w oczy grudkami piasku i małymi kamykami. Zehir kątem oka ujrzał
krwawiącego draenei, który teraz klęczał z zamkniętymi oczami, skoncentrowany
na ratowaniu młodego czarodzieja. Na szczęście dla Zehira, draenei okazał się
być szamanem, zdolnym do kontrolowania mocy żywiołów natury. Oprócz trzęsienia
ziemi, ku elfom zaczęło zbliżać się miniaturowe, ale diabelnie szybkie tornado.
Tego było już dla nich za wiele, blondyn zawołał do swoich towarzyszy, ci,
kiedy tylko zdołali wstać, natychmiast uciekli, nawet nie odwracając się za
siebie. Tornado prędko ruszyło za nimi.
Gdy obszar był już
czysty, Zehir podbiegł do draenei.
- Hej! Wszystko w
porządku? Nie, przecież widzę, że nie jest… masz coś złamane? Na Światłość,
omal nie przecięli Ci tętnic na ramionach… - Krzyknął, jednocześnie widząc coś
zdumiewającego: krew draenei była czysto szafirowa, bardziej płynna od ludzkiej
i wydzielała całkiem przyjemny, słodkawy zapach. – Nie ruszaj się, zaraz cię
opatrzę. – Mówiąc to sięgnął do sakiewki, w której wydawał się mieć wszystko,
co mogło okazać się niezbędne w każdej sytuacji. Tym razem wyciągnął bawełniany
tampon, bandaż i maść odkażającą. Jednocześnie przez głowę przeszła mu myśl, że
przecież draenei mogą mieć zupełnie inny układ krwionośny niż ludzie i tętnice
są ich rozmieszczone inaczej, nie było jednak czasu na zastanawianie się nad
tym. Zamoczył tampon w maści i przykładał kolejno do ran, owijając je bandażem.
- Nie wiem, jak mam ci
dziękować, chłopcze. – Wystękał szaman. - Jesteś pewien, że ci bandyci uciekli
na dobre?
- Jasne. – Uśmiechnął
się Zehir. – Wiali, jakby ten ich książę Kael’thas napuścił na nich feniksa. Jestem
pod wielkim wrażeniem twoich umiejętności.
- Całe szczęście, że
byłem na tyle świadomy, by porozumieć się z duchami ziemi i powietrza. Gdybym
stracił przytomność, mogłoby być z nami krucho.
Draenei z wyraźnym
bólem usiadł na ziemii, wyciągając przed siebie kopyta. Spojrzał na niebo,
potem na Zehira.
- Jestem Haradil,
młodzieńcze. Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc, pamiętaj, że mam wobec ciebie
dług do spłacenia.
- Och, daj spokój. A
tak w ogóle to zwą mnie Zehir, Zehir Ahsen i pochodzę z Balor w królestwie
Stormwindu. Możesz chodzić?
Haradil niezgrabnie
wstał, krzywiąc się z bólu. Obejrzał się za siebie, ‘zupełnie, jakby sprawdzał,
czy jeszcze ma ogon’, przyszło na myśl Zehirowi. O mało nie wybuchnął śmiechem.
- No, jest w miarę w
porządku. Słońce już zachodzi, a do posterunku Krwawej Straży idzie się jakąś
godzinę. Ruszajmy, zanim się całkiem ściemni! – Ponaglił go Zehir. Haradil
posłusznie ruszył z nim, lekko kuśtykając na lewe kopyto i krzywiąc się z bólu
z każdym krokiem. Zehir nie mógł odżałować, ze nie zna czarów przyspieszających
gojenie się ran i uśmierzających ból, tego typu czary nie należały już jednak
do dziedzin magii arkanicznej, wymagały opanowania magii natury lub głębokiej
wiary w święte moce i łaskę bogów.
Gdy doszli na miejsce,
kilku strażników i kupców zbiegło się, przekrzykując się nawzajem. Owinęli
Haradila w miękki koc, od razu też podali mu ciepłą strawę, Zehira wychwalali
jak tylko mogli, nazywając go swoim bohaterem. Mag zauważył też wśród nich
znajomą postać, pozbawioną kopyt, rogów czy ogona, za to z podłużnymi,
szpiczastymi uszami i lśniącymi srebrzyście oczami. Był to nikt inny, jak druidka
Sylanna Moonleaf, która niemal do perfekcji opanowała sztukę Odnowienia.
Zjawiła się tu w samą porę. Delikatnie dała do zrozumienia zebranym przy
Haradilu draenei, by odsunęli się na bok, robiąc jej miejsce, po czym podeszła
do szamana. Uklękła obok niego, najpierw obejrzała opatrunki, kiwając głową z
uznaniem, po czym zdjęła wszystkie po kolei, układając je w mały stosik obok.
Wszyscy przypatrywali się w milczeniu, jak elfka przesuwa otwartymi dłońmi przy
ranach mężczyzny. Ku zdumieniu wszystkich, zwłaszcza samego Haradila, ciało
zaczęło się szybko regenerować. Szaman aż syknął z bólu, kiedy mięśnie i skóra
zaczęły się zrastać, pozostawiając po sobie jedynie bardzo słabo widoczną
świeżą bliznę, która z czasem miała całkowicie zniknąć. Po wyleczeniu
wszystkich ran, Sylanna wstała, nieco zmęczona. Na podziękowania Haradila i kilku
draenei kiwnęła tylko głową. Odmówiła poczęstunku, przyjmując jedynie szklankę
zimnego soku od stojącej obok draeneiki. Mrugnęła okiem do Zehira, po czym
usiadła pod pobliskim drzewem i zamknęła oczy, medytując i czekając, aż słońce
całkowicie zajdzie, by mogła nabrać pełni sił wzmacniana promieniami księżyca.
Zehir poszedł
sprawdzić, jak ma się Haradil, ten jednak zasnął już w namiocie okryty miękkim
kocem i poduszkami. Młody mag postanowił, że rano porozmawia zarówno z
szamanem, jak i z druidką Sylanną, tymczasem ciężar na powiekach uświadomił mu,
że przyszła pora na sen. Słońce już zaszło prawie całkowicie, Zehir miał zaś za
sobą wystarczająco przeżyć na dziś. Niewiele myśląc, skierował się w stronę
swojego namiotu, po czym rozebrał się, skrzętnie odłożył zwinięte ubrania na
bok. Sięgnął jeszcze tylko do notesu, by opisać zbadane dziś przez niego
przypadki mutacji, wiele miejsca poświęcił ewolucji orchidei i ich zaskakującym
zachowaniom. Gdy skończył, owinął się w koc, położył i niemal od razu pogrążył
się w głębokim, odżywczym śnie.
W tym czasie arcydruid
Sylanna zakończyła swoją medytację. Otworzyła oczy, które zalśniły intensywnie
w blasku krwistego księżyca. Bezszelestnie ruszyła w stronę lasu, nie budząc
żadnego ze śpiących draenei, kiwnęła tylko strażnikom, którzy czuwali na
posterunku. Przez chwilę szła ścieżką na południe, po chwili zboczyła w las,
wypatrując polan, na których rosły zmutowane storczyki. Dojrzała jedną z nich,
rośliny wykazywały duże ożywienie. Kilka z nich konsumowało upolowanego przez
siebie zająca, już sam ten widok był niecodzienny. Zanurzały długie, cienkie
pnącza z przyssawkami na końcach w rozszarpanym ciele zwierzęcia, i wysysały
krew wraz z kawałkami mięsa, czym przypominały niektóre gatunki owadów. Sylanna
bez wahania weszła na ich polanę, co wzbudziło wyraźną agresję kwiatów. Druidka
jednak nie na darmo medytowała, zagłębiając się na niższych poziomach
Szmaragdowego Snu, była teraz wystarczająco silna, by uzdrowić wypaczone
rośliny. Uniosła obydwie ręce ku atakującym storczykom, wokół dłoni zaczęły
wirować pasma nikłego światła o barwie wiosennej zieleni. Gdyby ktoś teraz stał
obok, na własnej skórze odczułby uzdrawiającą moc, poczuły ją także orchidee.
Wszystkie, co do jednej powoli zakorzeniły się i przestały poruszać pnączami,
zdawały się też nieco zmniejszyć swoje rozmiary. Inne rośliny na małej polance
zaczęły puszczać nowe, zdrowe pędy w miejsce zepsutych. Odnowienie działało.
Po uzdrowieniu polany,
Sylanna zaczęła podchodzić do rozrzuconych wszędzie mniejszych i większych
krwawych kryształów. Dotykała kolejno każdego z nich, za każdym razem ich
niezdrowo pulsujące czerwone światło nieznacznie przygasało. Niestety kontakt z
nimi osłabiał także moc Sylanny, mimo to nie ustawała. Miała nadzieję, że
kiedyś uda się jej przy współpracy z innymi druidami i draeneiskimi szamanami
całkowicie zdezaktywować działanie krwawych kryształów i przywrócić naturze jej
dawną, zdrową formę. Tymczasem poczuła, że nie zdoła już zrobić niczego więcej.
Z ulgą w sercu skierowała się w stronę posterunku draenei.
Zehir obudził się,
niepewny, czy wszystkie dziwne zdarzenia poprzedniego dnia tylko mu się
przyśniły, czy też wydarzyło się to naprawdę. Dopiero ból w mięśniach i
draśniętej dłoni utwierdził go w przekonaniu, że to wszystko jednak miało
miejsce. Przeciągnął się, lekko stęknąwszy. Pomyślał, że oddałby teraz całą
magię świata i wszystkie inne bogactwa za gorącą kąpiel i relaksujący masaż
pleców i ramion, niestety nie mógł teraz liczyć ani na pierwsze, ani tym
bardziej na drugie. Ubrawszy spodnie i koszulę, wyszedł z namiotu.
Większość draenei nie
spała już, pogrążona w swoich w swoich codziennych czynnościach. Kowal czyścił
i polerował zbroje oraz ostrzył miecze strażników, niektórzy jedli śniadanie.
Zehir zauważył, że Haradil także już nie śpi, siedząc i rozmawiając z Sylanną i
kilkoma draenei. Mag podszedł do nich.
Już chciał zapytać, czy
jego obecność nie będzie przeszkadzała, kiedy ci z uśmiechem zaprosili go do
rozmowy.
- Więc przybyłeś tu aż
ze Stormwindu? – Nie mógł wyjść z podziwu Haradil.
- Tak. Mój mentor
Andromath przysłał mnie tu na wymianę. Mówił, że magowie powinni wymieniać się
wiedzą pomiędzy sobą, stąd też pobieram nauki u czarodziejki Edirah.
Słysząc to imię,
Haradil uśmiechnął się szeroko.
- Znam Edirah
osobiście. – Powiedział. – Muszę cię zapewnić, że trafiłeś do najlepszej
trenerki magów w całym Exodarze.
- Tak, jest anielsko
cierpliwa. – Zaśmiał się Zehir. – W chwilach, w których Andromath zwymyślałby
mnie i groził przemianą w owcę czy kurczaka, ona wciąż okazywała wyrozumiałość.
Gdyby nie fakt, że naprawdę lubię starego Andromatha i już zdążyłem się stęsknić
za jego gderaniem, to chciałbym zostać na dłużej. Dobrze mi u was. – Uśmiechnął
się. – A tak poza tym, co Krwawe Elfy robią na waszych ziemiach? Jestem pewien,
że nie są oni szpiegami Hordy.
- Bo nie są. Po
dziesiątkach tysięcy lat prześladowań ze wszystkich stron, los zesłał nam
jeszcze tych szaleńców. – Odparł Haradil. – Gdy zgromadzeni w Exodarze
uciekaliśmy w Wirującą Nicość, część z nich musiała za nami podążyć. Nawet, gdy
Exodar rozbił się na Lazurowej Wyspie, Krwawe Elfy ruszyły za nami w pogoń, tworząc portal
prowadzący tutaj z Outland. Na szczęście ściga nas niewielka grupa złożona w
większości z bandytów, główne oddziały Słonecznych Jastrzębi musiały zostać w
Netherstorm. A dowodzi im niejaki Kael’thas Sunstrider, ich książę.
- Tak, słyszałem o nim.
– Odparł Zehir. Mój ojciec uczył się w Dalaranie, starszy brat – niestety już
go straciłem – również. Oboje widywali Kael’thasa dość często, opisywali go
jednak jako spokojnego, nawet nieco nieśmiałego elfiego czarodzieja, nie zaś
szaleńca czy zbrodniarza.
- Bo nie był taki. –
Wtrąciła Sylanna. – Nie widziałam go nigdy. – Wtrąciła pospiesznie. – Ale
słyszałam wiele o tym, jak napotkał na swojej drodze shan’do Malfuriona
Stormrage’a, Maiev Shadowsong i arcykapłankę Tyrandę Whisperwind. Mimo niezgody,
jaka panowała między jego przodkami, Wysoko Urodzonymi, a resztą Nocnych Elfów,
Kael’thas okazał uprzejmość i gościnę. Był też bardzo pomocny w ściganiu
Illidana Stormrage’a – brata Malfuriona, to on też zdementował kłamstwa Maiev,
przez co uratował życie zarówno Illidana, jak i Tyrande. – Wyjaśniła. –
Widocznie to żądza magii popchnęła go na ścieżkę zła. W historii mojego ludu
niestety zdarzały się już takie przypadki.
- Jak wiele łączy Nocne
i Krwawe Elfy? – Zaciekawił się Haradil. – Mimo pewnego zewnętrznego
podobieństwa wydajecie się być odmienni jak dwa bieguny.
- Krwawe Elfy są
naszymi krewniakami, pochodzą w prostej linii od starożytnych Wysoko
Urodzonych, wybitnych magów, którzy dziesięć tysięcy lat temu zesłali na ten
świat zgubę. Ich najbliższymi kuzynami, oprócz mojego ludu, są okrutne satyry, nikczemne
nagi – z którymi zresztą same Krwawe Elfy się sprzymierzyły, jak i harpie z
południowych równin.
- Ale też Krwawe Elfy
nie zawsze były szalone, niegdyś zwały same siebie Wysokimi Elfami i był to lud
mądry i szlachetny, Sojusz nie raz korzystał z ich pomocy. – Dodał Zehir. –
Nawet ty, Sylanno, nie powstydziłabyś się takich krewnych.
- Być może. Znam tylko
jedną Wysoką Elfkę i nie mam jej nic do zarzucenia, właściwie całkiem miła i
pomocna z niej dziewczyna, a naturę kocha zupełnie tak, jak Nocne Elfy. Ale,
Haradilu – zwróciła się do draenei – pozwól, że i ja zadam ci pytanie. Jak
wiele łączy ciebie i rase Eredarów?
- Kompletnie nic. Poza
pokrewieństwem krwi. – Stwierdził szaman. – Wiele dziesiątków tysięcy lat
minęło, odkąd nasze drogi rozdzieliły się, oni stali się demonami, my
wygnańcami wiecznie podróżującymi po Wirującej Nicości w nadziei, że kiedyś
jeszcze wrócimy na Argus, naszą macierzystą planetę. Z Eredarami nie chcemy
mieć nic wspólnego, a sama ich nazwa w naszym języku jest najgorszym
przekleństwem.
- Rozumiem. – Odrzekła
krótko Sylanna. Haradil pogrążył się przez chwilę w zadumie, Zehir zaś
rozmyślał nad wszystkim, co teraz usłyszał. Draenei znów zwrócił się ku niemu.
- Młody Zehirze, wiele myślałem
nad tym, jak spłacę mój dług wdzięczności. I myślę, że pewien prezent ode mnie
będzie najlepszą zapłatą.
- Daj spokój, Haradilu.
Naprawdę nie chcę niczego od ciebie.
- Słowo zostało
wypowiedziane. Czy jesteś gotów do lotu?
- Co? – Zdziwił się Zehir.
– Nie będziemy iść piechotą?
- Pieszo szlibyśmy
przez całe trzy dni drogi. O pieniądze się nie martw, załatwię wszystko.
Wrócimy na grzbietach hipogryfów, zaniosą nas na swoich skrzydłach w kilka
godzin.
- No tak, lotny
transport… jeden z najlepszych pomysłów ostatnich czasów. Dziękuję, Haradilu.
- Nie dziękuj. Spakuj
swoje rzeczy, je zaniesie osobny hipogryf. – Zwrócił się do Sylanny. – Arcydruidko
Moonleaf, dziękuję ci za wszystko. Czuję się jak nowo narodzony. Wiedz, że
całym sercem jestem za tym, by udało ci się oczyścić ten las.
- Do zobaczenia w
Exodarze. Odwiedzę cię w przeciągu kilku dni. I ciebie, Zehirze. – Mrugnęła
okiem.
- Do widzenia więc,
Sylanno. – Odparł mag. Następnie wraz z Haradilem wyruszyli porozmawiać z
mistrzem hipogryfów. Haradil opłacił lot na trzy hipogryfy: po jednym dla
siebie i Zehira, jeden na bagaże. Wiedział, że bestia jest tak wytresowana, że
sama będzie wiedziała, gdzie lecieć, wszystkie bagaże były więc bezpieczne.
Byli już gotowi do
lotu. Haradil dosiadł swojego hipogryfa, który wzleciał w górę i natychmiast
skierował się na Exodar. Zehir podszedł do tego, który go miał nieść. Wprawdzie
latał już kilka razy na gryfach, ale ich krewniacy z Kalimdoru wydawali się być
o wiele dzikszymi i nieokiełznanymi bestiami. Ogromne, piękne, z ciałami i
tylnymi nogami czarnych jeleni z podobnymi do końskich ogonami zdobionymi przez
długie pióra. Przód ich ciała, dziobata głowa z jelenim porożem i przednie,
szponiaste łapy przypominały krucze. Zehir najpierw nieco z wahaniem podszedł
do ogromnej bestii, gdy ta nie wykazywała żadnej agresji, tylko spokojnie
czekała, dosiadł jej.
Hipogryf natychmiast
rozpostarł swoje wielkie, krucze, czarno-zielonkawe skrzydła z rudym pasmem
piór i wzniósł się w górę. Zehir złapał się mocniej uprzęży. Tresowana bestia
natychmiast skierowała się w stronę Exodaru, podążywszy za dwoma pozostałymi
hipogryfami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz