piątek, 31 października 2014

Warcraft - opowiadanie - Zadanie dla Zehira

Tytuł opowiadania: "Zadanie dla Zehira"
Autor: Arcane-Villain
Uniwersum: Warcraft
Kategoria: fan-fiction
Rok powstania: 2011 r.

Kilka słów: krótkie, niedokończone (i końca się nie doczeka) opowiadanie o postaci mojego brata w World of Warcraft - magu Zehirze. Jedno z opowiadań napisanych na potrzeby Role Playingu.




Minął już miesiąc od czasu przyjazdu Zehira na Lazurowe Wyspy. Przez ten czas zdążył się już przyzwyczaić do dziwnego klimatu, a także do nieco ekscentrycznych mieszkańców tej krainy. Draenei, bo o nich mowa, byli bardzo mądrym ludem o czystych sercach i ciepłym usposobieniu, lecz ich obsesja na punkcie Świętej Światłości bywała czasami zabawna, a czasem wręcz nieznośna. Zehir nie widział czegoś podobnego nawet u paladynów Srebrnej Ręki, którzy przecież równie gorliwie oddawali cześć Światłu. Obsesja draenei była mimo to niegroźna i wyzbyta jakiegokolwiek fanatyzmu, na to bowiem ich rasa była zbyt mądra i zbyt doświadczona przez błędy przeszłości. Tym razem jednak zamiast ciekawych wywodów o Wirującej Nicości, obcych planetach, Naaru i historii świata, a także zajęć praktycznych z magii elementów, Zehir dostał od swojej mentorki, draeneiskiej czarodziejki Edirah banalne zadanie zbadania mutacji roślin na należącej do ziem draenei Wyspie Krwawej Mgły. Niechętnie, bo niechętnie, Zehir posłusznie spakował najbardziej niezbędne rzeczy i wyruszył na sąsiednią wyspę wraz z regularnie kursującą karawaną handlową.
Po drodze krajobraz zmieniał się stopniowo, mgła z łagodnie błękitnej stawała się krwistoczerwona, kolor ten udzielił się także trawom, ziemi i drzewom. Niektóre rośliny wydawały się poruszać, a nawet zachowywać w sposób inteligentny, mniej więcej na poziomie prymitywniejszych zwierząt. Wszystko to przestało być zabawne, mutacja fauny i flory zaszła na tyle daleko, że mogła być przyczyną katastrofy ekologicznej na całych Lazurowych Wyspach. ‘Ciekawe, co na to powiedzą elfi druidzi’ na tą myśl Zehir uśmiechnął pod nosem. Zresztą, druidzi już zaczęli tutaj działać, w końcu te ziemie od wieków należały do kaldorei. Zehir przypomniał sobie zwłaszcza jedną druidkę, tę z długim, turkusowym warkoczem, jak jej tam było – Sylanna? Ta to dopiero była nawiedzona, właściwie to miała chyba jeszcze większego bzika na punkcie uzdrawiania wypaczonej przez czarną magię natury, niż draenei i wszyscy paladyni razem wzięci na punkcie Świętej Światłości. Zehir ponownie uśmiechnął się do siebie.
Opodal zauważył kilka namiotów, dwa domki i sztandary Exodaru. Domyślił się, że to jest kres ich podróży.
- Jesteśmy na miejscu. – Ogromny mężczyzna o ciemnoniebieskiej skórze potwierdził domysły młodego maga. – Oto posterunek Krwawej Straży, chłopcze. Pamiętaj, by przedstawić się strażnikom i powiedzieć, kto i w jakim celu cię przysłał. – Draenei uprzedził młodzieńca.
Zehir przytaknął, wiedział też, że przedstawienie się tutaj było raczej czystą formalnością. Draenei byli tak serdeczni, że ugościliby go po królewsku nawet, gdyby nie znali ani jego imienia, ani pochodzenia. Ale oczywiście zawsze należało zachować zasady uprzejmości, poza tym był przecież gościem w obcym kraju, ba – u całkowicie obcej rasy, więc wypadałoby być wobec nich zawsze jak najgrzeczniejszym.
Przy samym posterunku stała grupka uzbrojonych strażników. Wzrokiem poszukał tego, który nosił jakieś szczególne odznaki, po czym podszedł do niego, kłaniając się nisko.
- Dzień dobry. Nazywam się Zehir Ahsen ze Stormwindu. Obecnie przebywam w Exodarze, pobieram nauki u magini Edirach. To ona mnie przysłała tutaj w celach badawczych…
- Dobrze, chłopcze. – Straznik uśmiechnął się. – Rozbij namiot, gdzie tylko zechcesz i wypakuj się. Jeśli będziesz opuszczał posterunek, nie zapomnij powiadomić o tym kogoś, żebyśmy nie musieli się martwić. Te lasy są bardzo niebezpieczne, wręcz roi się tutaj od oszalałych stworzeń, a także Krwawych Elfów, które ścigały nas z samego Outlandu.
- Nie ma sprawy. Jestem przygotowany na niebezpieczeństwa. Czy tamto miejsce jest wolne, mogę się tam rozbić?
- Oczywiście. I powodzenia w twojej misji.
Zehir podziękował grzecznie, w duchu zaś stwierdził, że zaczyna naprawdę lubić ten dziwny lud. Uprzejmość i serdeczność były u draenei na porządku dziennym, dotąd spotkał zaledwie kilku nieprzyjaznych i wyniosłych draenei, większość jednak była pełna życzliwości. Dla porównania przypomniał sobie pogardliwe spojrzenia i złośliwości wypowiadane wobec niego przez niektórych żołnierzy w Stormwind, zwłaszcza dotyczące jego strojnej odzieży i złotej biżuterii, tak typowej dla mieszkańców jego rodzinnej wyspy Balor. Cóż, nasza ludzka rasa nie miała dziesiątek tysięcy lat żywotów na kształcenie swojego charakteru, pomyślał. A szkoda – dodał w duchu.
Rozbił namiot w nieco osłoniętym przez młode drzewka miejscu na niedużym wzniesieniu. Nie był nieufny wobec draenei, ale preferował prywatność, poza tym miał stamtąd niezły punkt widokowy na część wyspy, a także na cały posterunek. Rzeczy wypakował w namiocie, bez obaw, że coś mu niby przypadkiem zginie. U draenei kradzież była niemal nieznana. Ludzie powinni się wiele od nich nauczyć, stwierdził. Po czym zdjął płaszcz i koszulę, zwinął w kulkę, podłożył sobie pod głowę i zdrzemnął się na godzinkę.
Popołudniowe słońce wyzierało spod mgły niczym ogromna, krwawa kula, swoimi promieniami budząc odpoczywającego młodzieńca. Zehir zamrugał oczami, ziewnął i przeciągnął się.
- Koniec próżnowania, leniu. Obowiązki wzywają. – Powiedział sam do siebie. Wstał, przez chwilę oceniając warunki atmosferyczne. Nie było zimno, ale Zehirowi przyzwyczajonemu do gorącego klimatu Balor i niemal równie ciepłego Stormwindu, zaczynało się robić chłodno. Wiosenny wiatr przyciągał od morza zimniejsze prądy, Zehir więc włożył swoją śnieżnobiałą koszulę i narzucił kobaltowo-purpurowy płaszcz z rozszerzanymi rękawami, uprzednio wytrzepawszy go z sosnowych igiełek. Sięgnął tez do plecaka i wyjął robocze buty do połowy łydki, wykonane z miękkiego zamszu, idealne do dłuższych spacerów po lasach.
Do niewielkiej torebki wrzucił tez ołówek i notes. Tak przygotowany ruszył wykonać powierzone mu zadanie. Zameldował się u rogatej strażniczki o skórze koloru kości słoniowej, po czym ruszył wydeptaną ścieżką na zachód.
Ziemia w tych krainach była rzeczywiście nienaturalna, wszystko spowijała czerwonawa, ciężka mgła, nadając krajobrazowi niesamowity, na swój sposób piękny wyraz. Drzewa, trawa, kwiaty… Szczególnie śliczne były ogromne ćmy-mutanty o półprzezroczystych, intensywnie kobaltowych i lekko fosforyzujących skrzydełkach. Zehir długo podziwiał je, zanim opisał ich przypadek w swoim notesie. Ruszył dalej, zostawiając krótką notkę na temat czerwonych traw i egzotycznie wyglądających kwiatów. Po drodze napotkał też kilka mniejszych i większych jaskrawoczerwonych kryształów, podobnych, jak przy Exodarze, te krwawe jednak nie emanowały łagodną, uzdrawiającą aurą. Wręcz przeciwnie, pulsowały niepokojąco, rodząc w sercu panikę i agresję. Nawet Zehirowi udzielił się przez nie ponury nastrój. Zrozumiał, dlaczego okoliczne zwierzęta zapadły na dziwną odmianę wścieklizny, skoro on sam po pół godzinie przebywania tutaj zaczął czuć się źle. Z cichym westchnięciem ruszył dalej.
Ścieżka rozwidlała się. Zehir namyślał się chwilę, którą stroną pójść, spojrzał pierw w prawo – w oddali widniały marmurowe kolumny i ruiny starożytnych miast Nocnych Elfów, entuzjasta archeologii mógłby dać się skusić ich pięknu i pójść w ich stronę, w nadziei, że odkryje coś, co przeoczono przed nim. Zehir wiedział jednak, co stało się z częścią kaldorei. na samej tej wyspie oprócz niewielkiej grupy Nocnych Elfów rezydowały trzy różne odmiany ich niechlubnych krewniaków: satyrów zamieszkujących wiele ruin, będących niegdyś ich domem, wężowatych nag opanowujących wybrzeża i Krwawych Elfów ze Wschodnich Królestw, które przybyły tu poprzez portal, by ścigać draenei. Z trojga złego Zehir najbardziej chciał uniknąć sadystycznych satyrów o nikczemnych sercach, ruszył więc ścieżką prowadzącą na lewo.
Przyciągnięty pięknem olbrzymich orchidei zboczył nieco z drogi, przyklęknął i zaczął dokładnie przyglądać się ich liściom i kwiatom. Były naprawdę wielkie, średnica samego kwiatu była większa od talerza, zaś wysokość całej rośliny sięgała prawie metra. Pochłonięty obserwacją, zrazu nie zauważył, jak wokół jego nóg zaczynają się wić kolczaste pnącza. Dopiero, kiedy jeden z cierni ukłuł go boleśnie, zerwał się na równe nogi. Orchidee, jeszcze dziesięć minut temu rosnące luźno pomiędzy innymi roślinami, teraz wszystkie były stłoczone wokół niego. Zupełnie, jakby posiadały swoją inteligencję, pomyślał. Niczym polujące drapieżniki.
Nie czas był jednak na zachwyty, każda z tych roślin mogła być trująca. Zehir sięgnął po szablę uwieszoną u pasa, nigdy nie zapominał o niej. Siekł, gdzie tylko mógł, odcinając wijące się pnącza i żarłoczne kwiaty. Za wszelką cenę próbował przypomnieć sobie jakieś proste zaklęcie, do głowy przyszedł mu tylko czar zamrażający. Jednocześnie próbował skupić się na nim, jak i na siekaniu szablą morderczych orchidei, w końcu udało mu się rzucić czar. Najbliższe atakujące go rośliny wnet pokryły się szronem i znieruchomiały, ale po krótkiej chwili otrząsnęły się i zaczęły atakować jeszcze gorliwiej. Owinęły się wokół stóp Zehira, przewracając go, smagały go pnączami, próbując udusić. Mag uparcie bronił się, tnąc na ślepo szablą, nagle poczuł, jak coś łapie klingę i nie chce puścić: był to jeden z kwiatów. Młodzieniec zaczął panikować, pnącza wydawały się wyrastać znikąd, powstrzymując go przed wstaniem na nogi, dusiły go. Jednym gwałtownym ruchem zdołał wyrwać szablę z uścisku morderczych kwiatów i zamachnął się na kilka z nich, jeszcze ruszające się pędy opadły na ziemię, kwiaty nieco cofnęły się. Korzystając z okazji, Zehir z krzykiem zerwał się na równe nogi, jednocześnie uwalniając moc arkanicznej eksplozji. Wybuch czystej magii dość często miewał trudne do przewidzenia skutki, tym razem zadziałał idealnie: orchidee momentalnie znieruchomiały, po chwili zaczęły powoli się zakorzeniać, stając się na powrót jak zwyczajne rośliny. Zehir, ciężko dysząc, opadł na kolana. Całkowicie zaschło mu w gardle, sięgnął do sakiewki, wyjął z niej małą buteleczkę i pociągnął z niej kilka łyków ohydnie kwaśnego, ale za to jakże orzeźwiającego soku z cytryny, doprawionego niewielką szczyptą magicznych proszków. Momentalnie poczuł się nieco lepiej. Otarł rękawem spocone czoło, wstał i rozejrzał się zapobiegawczo, czy aby nie czyhają na niego cała polanka złowieszczych stokrotek-mutantów. Nagle usłyszał czyjeś podniesione głosy. Dobiegały zza wzgórza nieopodal miejsca, w którym się znajdował. Rozróżnił kilka męskich głosów i chyba jeden kobiecy, a także odgłosy walki. Bez wahania pobiegł w ich stronę.
Obrazem, który ukazał się jego oczom, była zacięta walka pomiędzy rosłym draenei i czterema Krwawymi Elfami: trójką mężczyzn i kobietą. Musieli być to jacyś zwyczajni zbójnicy, żadni żołnierze czy magowie, gdyż nie walczyli zbyt profesjonalnie, raczej próbowali tylko ciąć nożami, gdzie tylko się dało. Na twarzach mieli zawiązane czerwono-żółte bandany. Wśród morza przekleństw i wrzasków zrozumiał tylko słowa ‘Słoneczne Jastrzębie’ i ‘książę Kael’thas’. Jednocześnie w myślach przygotowywał już odpowiednie zaklęcie, które mogłoby wystraszyć zbójów. Wybrał jeden, dość łatwy i bardzo skuteczny czar  o działaniu obszarowym, często stosowany nawet przez najbardziej wykwalifikowanych arcymagów: zamieć. Nie zapomniał oczywiście dodać magicznej formułki, która miała na celu ochronę nieznanego draenei przez odłamkami lodu i przeszywającym mrozem.
Deszcz lodu, gradu i śniegu spadł na zbójników. Zaklęcie udało się bardzo dobrze, bo żaden z mroźnych pocisków nie trafił draenei, tamten mógł co najwyżej zatrząść się z zimna. Elfom zamieć dała się we znaki, kawałki lodu i grad boleśnie smagały po twarzach, ramionach i długich, szpiczastych uszach. Bandziory były już gotowe uciekać, gdy wtem jasnowłosa elfka odwróciła się w stronę Zehira. Jej jadowicie zielone oczy zwęziły się, krzyknęła do pozostałych po thallasiańsku. Cała czwórka zostawiła rannego draenei i rzuciła się w pościg za Zehirem. Mag w pierwszej chwili chciał uciekać w las, co groziło wpadnięciem w szpony satyrów lub natknięciem się na większą grupę Krwawych Elfów. Postanowił zostać i walczyć. Ćwiczenia fizyczne i lekcje fechtunku nie mogły pójść na marne, Zehir rzucił się na bandziorów z szablą. Tamci nie byli nawet w połowie tak dobrze wyszkoleni jak on, władali nie mieczami, a jedynie krótkimi nożami. Mimo ich przewagi liczebnej, Zehir wciąż trzymał elfów na dystans, w myślach przygotowując zaklęcie.
Nie przewidział, że i oni posłużą się jakąkolwiek magią. Energii dostarczały im czerwone kryształy, których wszędzie było pełno, i których pojawienie się na tych wyspach było przecież sprawką Słonecznych Jastrzębi. Czarnowłosy elf rzucił ku Zehirowi czar elektrycznego wyładowania, prosty i słaby, lecz skuteczny. Wystarczył, by wszystkie mięśnie Zehira przez chwilę doznały bolesnego skurczu. Tym razem do akcji wkroczyła blondynka, jednocześnie wywijając nożem i wyciągając lewą dłoń, jarzącą się jaskrawozielono. Ani ona, ani jej kompani nie byli jednak magami, tylko zwykłymi bandytami, więc czar, który chciała rzucić, musiał być dziecinnie prosty - na tyle, by Zehir nawet zdezorientowany bólem, zdążył go odeprzeć. Przed oczami elfki błysnęło zielonożółte światło, zupełnie ogłuszając ją przez chwilę. Tym razem Zehir postanowił uciec się do ognistych czarów, wiedział bowiem, że magia arkaniczna nie wyrządza większej szkody Krwawym Elfom, są na nią w dużej mierze uodpornione, a prawdopodobnie mogą nawet chłonąć i wykorzystywać  moc cudzych zaklęć. Teraz pod czwórką bandziorów ziemia zaczęła nagle płonąć, a ich twarze rozwiał żar; niestety czas trwania czaru okazał się być o wiele krótszy, niż powinien, elfka zatrzymała jego działanie. Zehir był już pozbawiony wszelkiej energii, ogarnęło go wyczerpanie spowalniające zarówno ruchy, jak i myśli. W płonących zielonym płomieniem oczach Krwawych Elfów dojrzał złowieszczy błysk triumfu, napastnicy wiedzieli, że intruz nie zdoła już się obronić.
Ostrze noża jasnowłosego elfa ześlizgnęło się po klindze szabli, raniąc maga w dłoń. Ten krzyknął, nieomal nie wypuścił rękojeści z rąk. Elfy napadły go ze wszystkich stron, gotowe do ostatecznego wbicia noża pod żebra. Wtem ziemia zaczęła zapadać się pod ich stopami.
Cały grunt trząsł się, wszyscy pięcioro, wraz z czarodziejem, stracili równowagę. Ziemia poruszała się, sypiąc w oczy grudkami piasku i małymi kamykami. Zehir kątem oka ujrzał krwawiącego draenei, który teraz klęczał z zamkniętymi oczami, skoncentrowany na ratowaniu młodego czarodzieja. Na szczęście dla Zehira, draenei okazał się być szamanem, zdolnym do kontrolowania mocy żywiołów natury. Oprócz trzęsienia ziemi, ku elfom zaczęło zbliżać się miniaturowe, ale diabelnie szybkie tornado. Tego było już dla nich za wiele, blondyn zawołał do swoich towarzyszy, ci, kiedy tylko zdołali wstać, natychmiast uciekli, nawet nie odwracając się za siebie. Tornado prędko ruszyło za nimi.
Gdy obszar był już czysty, Zehir podbiegł do draenei.
- Hej! Wszystko w porządku? Nie, przecież widzę, że nie jest… masz coś złamane? Na Światłość, omal nie przecięli Ci tętnic na ramionach… - Krzyknął, jednocześnie widząc coś zdumiewającego: krew draenei była czysto szafirowa, bardziej płynna od ludzkiej i wydzielała całkiem przyjemny, słodkawy zapach. – Nie ruszaj się, zaraz cię opatrzę. – Mówiąc to sięgnął do sakiewki, w której wydawał się mieć wszystko, co mogło okazać się niezbędne w każdej sytuacji. Tym razem wyciągnął bawełniany tampon, bandaż i maść odkażającą. Jednocześnie przez głowę przeszła mu myśl, że przecież draenei mogą mieć zupełnie inny układ krwionośny niż ludzie i tętnice są ich rozmieszczone inaczej, nie było jednak czasu na zastanawianie się nad tym. Zamoczył tampon w maści i przykładał kolejno do ran, owijając je bandażem.
- Nie wiem, jak mam ci dziękować, chłopcze. – Wystękał szaman. - Jesteś pewien, że ci bandyci uciekli na dobre?
- Jasne. – Uśmiechnął się Zehir. – Wiali, jakby ten ich książę Kael’thas napuścił na nich feniksa. Jestem pod wielkim wrażeniem twoich umiejętności.
- Całe szczęście, że byłem na tyle świadomy, by porozumieć się z duchami ziemi i powietrza. Gdybym stracił przytomność, mogłoby być z nami krucho.
Draenei z wyraźnym bólem usiadł na ziemii, wyciągając przed siebie kopyta. Spojrzał na niebo, potem na Zehira.
- Jestem Haradil, młodzieńcze. Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc, pamiętaj, że mam wobec ciebie dług do spłacenia.
- Och, daj spokój. A tak w ogóle to zwą mnie Zehir, Zehir Ahsen i pochodzę z Balor w królestwie Stormwindu. Możesz chodzić?
Haradil niezgrabnie wstał, krzywiąc się z bólu. Obejrzał się za siebie, ‘zupełnie, jakby sprawdzał, czy jeszcze ma ogon’, przyszło na myśl Zehirowi. O mało nie wybuchnął śmiechem.
- No, jest w miarę w porządku. Słońce już zachodzi, a do posterunku Krwawej Straży idzie się jakąś godzinę. Ruszajmy, zanim się całkiem ściemni! – Ponaglił go Zehir. Haradil posłusznie ruszył z nim, lekko kuśtykając na lewe kopyto i krzywiąc się z bólu z każdym krokiem. Zehir nie mógł odżałować, ze nie zna czarów przyspieszających gojenie się ran i uśmierzających ból, tego typu czary nie należały już jednak do dziedzin magii arkanicznej, wymagały opanowania magii natury lub głębokiej wiary w święte moce i łaskę bogów.
Gdy doszli na miejsce, kilku strażników i kupców zbiegło się, przekrzykując się nawzajem. Owinęli Haradila w miękki koc, od razu też podali mu ciepłą strawę, Zehira wychwalali jak tylko mogli, nazywając go swoim bohaterem. Mag zauważył też wśród nich znajomą postać, pozbawioną kopyt, rogów czy ogona, za to z podłużnymi, szpiczastymi uszami i lśniącymi srebrzyście oczami. Był to nikt inny, jak druidka Sylanna Moonleaf, która niemal do perfekcji opanowała sztukę Odnowienia. Zjawiła się tu w samą porę. Delikatnie dała do zrozumienia zebranym przy Haradilu draenei, by odsunęli się na bok, robiąc jej miejsce, po czym podeszła do szamana. Uklękła obok niego, najpierw obejrzała opatrunki, kiwając głową z uznaniem, po czym zdjęła wszystkie po kolei, układając je w mały stosik obok. Wszyscy przypatrywali się w milczeniu, jak elfka przesuwa otwartymi dłońmi przy ranach mężczyzny. Ku zdumieniu wszystkich, zwłaszcza samego Haradila, ciało zaczęło się szybko regenerować. Szaman aż syknął z bólu, kiedy mięśnie i skóra zaczęły się zrastać, pozostawiając po sobie jedynie bardzo słabo widoczną świeżą bliznę, która z czasem miała całkowicie zniknąć. Po wyleczeniu wszystkich ran, Sylanna wstała, nieco zmęczona. Na podziękowania Haradila i kilku draenei kiwnęła tylko głową. Odmówiła poczęstunku, przyjmując jedynie szklankę zimnego soku od stojącej obok draeneiki. Mrugnęła okiem do Zehira, po czym usiadła pod pobliskim drzewem i zamknęła oczy, medytując i czekając, aż słońce całkowicie zajdzie, by mogła nabrać pełni sił wzmacniana promieniami księżyca.
Zehir poszedł sprawdzić, jak ma się Haradil, ten jednak zasnął już w namiocie okryty miękkim kocem i poduszkami. Młody mag postanowił, że rano porozmawia zarówno z szamanem, jak i z druidką Sylanną, tymczasem ciężar na powiekach uświadomił mu, że przyszła pora na sen. Słońce już zaszło prawie całkowicie, Zehir miał zaś za sobą wystarczająco przeżyć na dziś. Niewiele myśląc, skierował się w stronę swojego namiotu, po czym rozebrał się, skrzętnie odłożył zwinięte ubrania na bok. Sięgnął jeszcze tylko do notesu, by opisać zbadane dziś przez niego przypadki mutacji, wiele miejsca poświęcił ewolucji orchidei i ich zaskakującym zachowaniom. Gdy skończył, owinął się w koc, położył i niemal od razu pogrążył się w głębokim, odżywczym śnie.
W tym czasie arcydruid Sylanna zakończyła swoją medytację. Otworzyła oczy, które zalśniły intensywnie w blasku krwistego księżyca. Bezszelestnie ruszyła w stronę lasu, nie budząc żadnego ze śpiących draenei, kiwnęła tylko strażnikom, którzy czuwali na posterunku. Przez chwilę szła ścieżką na południe, po chwili zboczyła w las, wypatrując polan, na których rosły zmutowane storczyki. Dojrzała jedną z nich, rośliny wykazywały duże ożywienie. Kilka z nich konsumowało upolowanego przez siebie zająca, już sam ten widok był niecodzienny. Zanurzały długie, cienkie pnącza z przyssawkami na końcach w rozszarpanym ciele zwierzęcia, i wysysały krew wraz z kawałkami mięsa, czym przypominały niektóre gatunki owadów. Sylanna bez wahania weszła na ich polanę, co wzbudziło wyraźną agresję kwiatów. Druidka jednak nie na darmo medytowała, zagłębiając się na niższych poziomach Szmaragdowego Snu, była teraz wystarczająco silna, by uzdrowić wypaczone rośliny. Uniosła obydwie ręce ku atakującym storczykom, wokół dłoni zaczęły wirować pasma nikłego światła o barwie wiosennej zieleni. Gdyby ktoś teraz stał obok, na własnej skórze odczułby uzdrawiającą moc, poczuły ją także orchidee. Wszystkie, co do jednej powoli zakorzeniły się i przestały poruszać pnączami, zdawały się też nieco zmniejszyć swoje rozmiary. Inne rośliny na małej polance zaczęły puszczać nowe, zdrowe pędy w miejsce zepsutych. Odnowienie działało.
Po uzdrowieniu polany, Sylanna zaczęła podchodzić do rozrzuconych wszędzie mniejszych i większych krwawych kryształów. Dotykała kolejno każdego z nich, za każdym razem ich niezdrowo pulsujące czerwone światło nieznacznie przygasało. Niestety kontakt z nimi osłabiał także moc Sylanny, mimo to nie ustawała. Miała nadzieję, że kiedyś uda się jej przy współpracy z innymi druidami i draeneiskimi szamanami całkowicie zdezaktywować działanie krwawych kryształów i przywrócić naturze jej dawną, zdrową formę. Tymczasem poczuła, że nie zdoła już zrobić niczego więcej. Z ulgą w sercu skierowała się w stronę posterunku draenei.
Zehir obudził się, niepewny, czy wszystkie dziwne zdarzenia poprzedniego dnia tylko mu się przyśniły, czy też wydarzyło się to naprawdę. Dopiero ból w mięśniach i draśniętej dłoni utwierdził go w przekonaniu, że to wszystko jednak miało miejsce. Przeciągnął się, lekko stęknąwszy. Pomyślał, że oddałby teraz całą magię świata i wszystkie inne bogactwa za gorącą kąpiel i relaksujący masaż pleców i ramion, niestety nie mógł teraz liczyć ani na pierwsze, ani tym bardziej na drugie. Ubrawszy spodnie i koszulę, wyszedł z namiotu.
Większość draenei nie spała już, pogrążona w swoich w swoich codziennych czynnościach. Kowal czyścił i polerował zbroje oraz ostrzył miecze strażników, niektórzy jedli śniadanie. Zehir zauważył, że Haradil także już nie śpi, siedząc i rozmawiając z Sylanną i kilkoma draenei. Mag podszedł do nich.
Już chciał zapytać, czy jego obecność nie będzie przeszkadzała, kiedy ci z uśmiechem zaprosili go do rozmowy.
- Więc przybyłeś tu aż ze Stormwindu? – Nie mógł wyjść z podziwu Haradil.
- Tak. Mój mentor Andromath przysłał mnie tu na wymianę. Mówił, że magowie powinni wymieniać się wiedzą pomiędzy sobą, stąd też pobieram nauki u czarodziejki Edirah.
Słysząc to imię, Haradil uśmiechnął się szeroko.
- Znam Edirah osobiście. – Powiedział. – Muszę cię zapewnić, że trafiłeś do najlepszej trenerki magów w całym Exodarze.
- Tak, jest anielsko cierpliwa. – Zaśmiał się Zehir. – W chwilach, w których Andromath zwymyślałby mnie i groził przemianą w owcę czy kurczaka, ona wciąż okazywała wyrozumiałość. Gdyby nie fakt, że naprawdę lubię starego Andromatha i już zdążyłem się stęsknić za jego gderaniem, to chciałbym zostać na dłużej. Dobrze mi u was. – Uśmiechnął się. – A tak poza tym, co Krwawe Elfy robią na waszych ziemiach? Jestem pewien, że nie są oni szpiegami Hordy.
- Bo nie są. Po dziesiątkach tysięcy lat prześladowań ze wszystkich stron, los zesłał nam jeszcze tych szaleńców. – Odparł Haradil. – Gdy zgromadzeni w Exodarze uciekaliśmy w Wirującą Nicość, część z nich musiała za nami podążyć. Nawet, gdy Exodar rozbił się na Lazurowej Wyspie, Krwawe Elfy  ruszyły za nami w pogoń, tworząc portal prowadzący tutaj z Outland. Na szczęście ściga nas niewielka grupa złożona w większości z bandytów, główne oddziały Słonecznych Jastrzębi musiały zostać w Netherstorm. A dowodzi im niejaki Kael’thas Sunstrider, ich książę.
- Tak, słyszałem o nim. – Odparł Zehir. Mój ojciec uczył się w Dalaranie, starszy brat – niestety już go straciłem – również. Oboje widywali Kael’thasa dość często, opisywali go jednak jako spokojnego, nawet nieco nieśmiałego elfiego czarodzieja, nie zaś szaleńca czy zbrodniarza.
- Bo nie był taki. – Wtrąciła Sylanna. – Nie widziałam go nigdy. – Wtrąciła pospiesznie. – Ale słyszałam wiele o tym, jak napotkał na swojej drodze shan’do Malfuriona Stormrage’a, Maiev Shadowsong i arcykapłankę Tyrandę Whisperwind. Mimo niezgody, jaka panowała między jego przodkami, Wysoko Urodzonymi, a resztą Nocnych Elfów, Kael’thas okazał uprzejmość i gościnę. Był też bardzo pomocny w ściganiu Illidana Stormrage’a – brata Malfuriona, to on też zdementował kłamstwa Maiev, przez co uratował życie zarówno Illidana, jak i Tyrande. – Wyjaśniła. – Widocznie to żądza magii popchnęła go na ścieżkę zła. W historii mojego ludu niestety zdarzały się już takie przypadki.
- Jak wiele łączy Nocne i Krwawe Elfy? – Zaciekawił się Haradil. – Mimo pewnego zewnętrznego podobieństwa wydajecie się być odmienni jak dwa bieguny.
- Krwawe Elfy są naszymi krewniakami, pochodzą w prostej linii od starożytnych Wysoko Urodzonych, wybitnych magów, którzy dziesięć tysięcy lat temu zesłali na ten świat zgubę. Ich najbliższymi kuzynami, oprócz mojego ludu, są okrutne satyry, nikczemne nagi – z którymi zresztą same Krwawe Elfy się sprzymierzyły, jak i harpie z południowych równin.
- Ale też Krwawe Elfy nie zawsze były szalone, niegdyś zwały same siebie Wysokimi Elfami i był to lud mądry i szlachetny, Sojusz nie raz korzystał z ich pomocy. – Dodał Zehir. – Nawet ty, Sylanno, nie powstydziłabyś się takich krewnych.
- Być może. Znam tylko jedną Wysoką Elfkę i nie mam jej nic do zarzucenia, właściwie całkiem miła i pomocna z niej dziewczyna, a naturę kocha zupełnie tak, jak Nocne Elfy. Ale, Haradilu – zwróciła się do draenei – pozwól, że i ja zadam ci pytanie. Jak wiele łączy ciebie i rase Eredarów?
- Kompletnie nic. Poza pokrewieństwem krwi. – Stwierdził szaman. – Wiele dziesiątków tysięcy lat minęło, odkąd nasze drogi rozdzieliły się, oni stali się demonami, my wygnańcami wiecznie podróżującymi po Wirującej Nicości w nadziei, że kiedyś jeszcze wrócimy na Argus, naszą macierzystą planetę. Z Eredarami nie chcemy mieć nic wspólnego, a sama ich nazwa w naszym języku jest najgorszym przekleństwem.
- Rozumiem. – Odrzekła krótko Sylanna. Haradil pogrążył się przez chwilę w zadumie, Zehir zaś rozmyślał nad wszystkim, co teraz usłyszał. Draenei znów zwrócił się ku niemu.
- Młody Zehirze, wiele myślałem nad tym, jak spłacę mój dług wdzięczności. I myślę, że pewien prezent ode mnie będzie najlepszą zapłatą.
- Daj spokój, Haradilu. Naprawdę nie chcę niczego od ciebie.
- Słowo zostało wypowiedziane. Czy jesteś gotów do lotu?
- Co? – Zdziwił się Zehir. – Nie będziemy iść piechotą?
- Pieszo szlibyśmy przez całe trzy dni drogi. O pieniądze się nie martw, załatwię wszystko. Wrócimy na grzbietach hipogryfów, zaniosą nas na swoich skrzydłach w kilka godzin.
- No tak, lotny transport… jeden z najlepszych pomysłów ostatnich czasów. Dziękuję, Haradilu.
- Nie dziękuj. Spakuj swoje rzeczy, je zaniesie osobny hipogryf. – Zwrócił się do Sylanny. – Arcydruidko Moonleaf, dziękuję ci za wszystko. Czuję się jak nowo narodzony. Wiedz, że całym sercem jestem za tym, by udało ci się oczyścić ten las.
- Do zobaczenia w Exodarze. Odwiedzę cię w przeciągu kilku dni. I ciebie, Zehirze. – Mrugnęła okiem.
- Do widzenia więc, Sylanno. – Odparł mag. Następnie wraz z Haradilem wyruszyli porozmawiać z mistrzem hipogryfów. Haradil opłacił lot na trzy hipogryfy: po jednym dla siebie i Zehira, jeden na bagaże. Wiedział, że bestia jest tak wytresowana, że sama będzie wiedziała, gdzie lecieć, wszystkie bagaże były więc bezpieczne.
Byli już gotowi do lotu. Haradil dosiadł swojego hipogryfa, który wzleciał w górę i natychmiast skierował się na Exodar. Zehir podszedł do tego, który go miał nieść. Wprawdzie latał już kilka razy na gryfach, ale ich krewniacy z Kalimdoru wydawali się być o wiele dzikszymi i nieokiełznanymi bestiami. Ogromne, piękne, z ciałami i tylnymi nogami czarnych jeleni z podobnymi do końskich ogonami zdobionymi przez długie pióra. Przód ich ciała, dziobata głowa z jelenim porożem i przednie, szponiaste łapy przypominały krucze. Zehir najpierw nieco z wahaniem podszedł do ogromnej bestii, gdy ta nie wykazywała żadnej agresji, tylko spokojnie czekała, dosiadł jej.
Hipogryf natychmiast rozpostarł swoje wielkie, krucze, czarno-zielonkawe skrzydła z rudym pasmem piór i wzniósł się w górę. Zehir złapał się mocniej uprzęży. Tresowana bestia natychmiast skierowała się w stronę Exodaru, podążywszy za dwoma pozostałymi hipogryfami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz